To już drugi wpis, w którym próbuję Cię przekonać, że Andaluzja jest warta zobaczenia. Mnie powaliła na kolana i zmusiła do miłosnych wyznań już od pierwszego wejrzenia.
W poprzednim wpisie opowiadałam o Ścieżce Króla, Maladze i Rondzie. Dzisiaj kolej na Granadę i Cabo de Gata. Opowiem Ci też o Giblartarze, którego geograficznej bliskości nie sposób nie wykorzystać, spróbujemy oliwy, oraz wybierzemy się na magiczny, pełen gorących emocji wieczór flamenco.
Degustacja oliwy
Jadąc do Granady mijamy niekończące się połacie gai oliwnych. Nie wiem, czy wiesz, ale to właśnie Hiszpania jest czołowym producentem oliwy na świecie, a nie jak większość uważa Włochy, czy Grecja. Przy okazji zaglądamy do oliwiarni na degustację oliwy.
Degustacja odbywa się w miejscu, gdzie kiedyś oliwę wyrabiano. Teraz pozostało coś w rodzaju muzeum. Oglądamy maszyny i urządzenia do jej tłoczenia. Czy wiesz, że do tej pory większość hiszpańskiej oliwy wyrabia się manufakturach, w których większość prac wykonuje się tak jak przed stu laty?
Maczamy chleb w różnorakich oliwach i próbujemy słuchając o każdej z oliw. To niewiarygodne ile smaków i kolorów może posiadać oliwa. Jej smak, gęstość, barwa, zależą od momentu zbioru, oraz od odmiany. Są oliwy delikatne, ostre, o mocnym aromacie. Są jaśniutkie, takie, jakie znamy ze sklepowych półek i niemal brunatne. To było bardzo ciekawe kulinarne doświadczenie. Dla mnie dodatkowo było to ciekawe etnograficznie, czy jak kto woli etnologicznie. Uwielbiam skanseny, poznawanie sposobów, w jaki ludzie kiedyś radzili sobie z życiem, z różnymi procesami. Dla mnie ta degustacja to właśnie taki skansen.
Po degustacji ruszamy już prosto do Granady
Granada – Albacin
„Jeśli zobaczysz ślepego żebraka na ulicach Granady, daj mu dwa razy więcej niż prosi, żeby wynagrodzić mu, że nie może zobaczyć piękna miasta, w którym się znajduje” mówi andaluzyjskie przysłowie. I muszę powiedzieć, że wiele w nim racji. Czytałam, że Granada jest piękna, ale trudno to piękno docenić tłocząc się wśród tłumu turystów ją odwiedzających. Mnie jednak dopisało szczęście i mogłam spokojnie przechadzać się po jej uroczych uliczkach.
Zwiedzanie rozpoczynamy od starej Arabskiej dzielnicy Albacin na wzgórzu o tej samej nazwie. Mimo sukcesywnego usuwania przez Katolików, śladów bytowania tam jej dawnych muzułmańskich mieszkańców, Wzgórze Sokolników pełne jest arabskiej symboliki. Nie wszyscy jej mieszkańcy bowiem zostali wyrugowani. Część została zmuszona do asymilacji i się zasymilowała, zostawiając sobie „konspiracyjne” niby nic nie znaczące drobiazgi: kolorystykę, jakiś przemycony kształt, czy wzór. Symbole pozwalające zachować narodową tożsamość. Dzielnica sama w sobie jest przeurocza. Uliczki między białymi domami wiją się niczym labirynt. Bardzo łatwo się w nich zagubić. I to dosłownie. Chwila nieuwagi i tracisz grupę z oczu (oczywiście to mi się przydarzyło, ach te zdjęcia…).
Tutaj to jest atmosfera
Uliczki kryją mnóstwo zakamarków i uroczych detali, którym poświęcić dłuższą chwilę. Pełno tutaj także sklepików z rzemiosłem i malutkich knajpek. Tutaj zachwyca wszystko, nawet drogi. Warto czasem spojrzeć pod stopy, bo tutaj ukażą się naszym oczom przepiękne kamienne mozaiki. Zadziwiające jest to dążenie do piękna, które nawet chodniki każe tworzyć z ogromnym wysiłkiem. Dodatkowego uroku dodają dzielnicy biało malowane domy, obowiązkowo tak malowane przez ich mieszkańców. Mogłabym spędzić tutaj cały dzień, niespiesznie delektując się panującą tu atmosferą.
Jednak muszę Cię ostrzec. Nie odlatuj za bardzo zachwycając się miejscem i atmosferą. Na to tylko czekają wszechobecni tutaj kieszonkowcy. Szczególnie na wzgórzu Mirador San Nicolas, z którego roztacza się przepiękny widok na Alhambrę. Rzezimieszki tylko czekają, byś zajęła się zdjęciami i zachwytami tracąc czujność. Niestety prócz uroku, Albacin ma też złą sławę królestwa kieszonkowców.
Schodząc w dół, w kierunku współczesnej Granady, podziwiamy jej piękną panoramę z Katedrą na czele. Na zwiedzanie samej Granady mamy niewiele czasu, obok katedry przechodzimy robiąc szybkie fotki, gdyż czeka na nas wisienka na torcie, czyli
Alhambra
A tam spóźniać się nie wolno. Wymogi gospodarzy obiektu są bardzo restrykcyjne. I te wymogi to jest coś, co sprawia, że lepiej na zwiedzanie Alhambry wybrać się z biurem podróży. Dostosowanie się do hm, czasem dla nas mocno nie zrozumiałych restrykcji obiektu, wynagradza jego wnętrze. Przepiękne wnętrza pałacu i jego zewnętrzny majestat powodują, że nazywany jest on ósmym cudem świata.
Zadziwiają wspaniale zachowane inskrypcje w języku arabskim, inkrustowane sufity i przepiękne mozaiki. Patia z cicho szemrzącą wodą, by nie rozpraszać i sprzyjać głębokiemu relaksowi jego dawnych mieszkańców.
Alhambra to jeden z najważniejszych zabytków Hiszpanii
Arabska twierdza i jednocześnie pałac, a właściwie ogromny zespół pałacowy, którego początki sięgają trzynastego wieku. To właśnie Maurowie tworząc Alhambrę i jej otoczenie wysforowali Andaluzję na wysoką cywilizacyjną pozycję na tle ówczesnej Europy. Z nazwą zamku Al – Hamra (Czerwony zamek) wiąże się wiele legend. Jedne mówią, iż nazwa pochodzi od połyskujących w słońcu czerwonych ścian, inne opowiadają o tym że ówczesny władca zamku obawiając się ataków chrześcijan chciał wykonać mury tak szybko, iż rozkazał pracować robotnikom także w nocy. Światła pochodni tworzyły czerwoną łunę i stąd nazwa. Alhambra robi tak ogromne wrażenie, że nawet władcy chrześcijańscy po zdobyciu i przejęciu zamku uszanowali jego urodę i go nie zniszczyli, mimo że niszczenie budowli muzułmańskich było stałą praktyką, aby pokazać wyższość nad pokonanymi.
Po Alhambrze mamy jeszcze chwilkę, na delektowanie się Gradaną, my jesteśmy jednak dość zmęczeni i postanawiamy przysiąść w knajpce na jednym z tamtejszych placów. Zamawiamy piwo Alhambra, które produkowane jest w Granadzie, a które słynie z pysznego smaku. Potwierdzam jest pyszne. Daje ukojenie, szczególnie gdy żar leje się z nieba, a my mamy w nogach przebyte kilometry. Do piwa dostajemy tapas, które w tej części Andaluzji podaje się w cenie piwa. Malutkie kanapeczki ze znakomitą szynką Serano to jest to, czego nam do tego piwka było trzeba…
Cabo de Gata
Na tajemnicze plaże i urwiska parku narodowego Cabo de Gata warto wybrać się w któreś wolne popołudnie. Ponoć jest to najbardziej dzika część wybrzeża Hiszpanii. Mnóstwo tu maleńkich plaż i zatoczek, gdzie możesz być pewna, nie znajdziesz tłumu turystów. Jeśli więc cenisz spokój i kontakt z dziką przyrodą, zdecydowanie jest to miejsce dla Ciebie.
Największe wrażenie robią poszarpane skały Playa de los Muertos , Plaży Umarłych. Legendy głoszą, że wabieni śpiewem syren żeglarze kierowali swe statki na zdradzieckie skały. Nikt nie przeżywał takich spotkań, a ciała znajdowano właśnie na Plaży Umarłych. Jednak to nie syreny śpiewały, a foki zamieszkujące tamte okolice, a które potrafią wydawać takie śpiewne dźwięki. Jednak legenda działa na wyobraźnię, zwłaszcza w zetknięciu z groźną urodą tutejszych skał. Mnie nieco przypominają Teneryfę i z tej racji kojarzą się bardzo, bardzo przyjemnie.
Giblartar
Cóż, Giblartar będąc w Andaluzji, ponoć trzeba zaliczyć, więc zaliczyłam. Fajnie zobaczyć kawałek Anglii w środku Hiszpanii, spotkać się z makakami zamieszkującymi giblartarską skałę. Uczcić pamięć generała Sikorskiego, którego pomnik tam się znajduje. Przejść przez środek lotniskowego pasa startowego. Zobaczyć pobliską Afrykę. Ale jak dla mnie, szału nie ma. Ciasno, brudno, hałaśliwie. W Skale Gibraltarskiej spotkała mnie miła niespodzianka w postaci przeogromnej jaskini z ciekawym, robiącym wrażenie, pokazem światło i dźwięk. I to warto było przeżyć i zobaczyć. Dla mnie interesujące i pobudzające wyobraźnię żeglarki są opowieści o generale Nelsonie, który zginął w bitwie pod Trafalgarem, a których można wysłuchać jeżdżąc po Giblartarze specjalnym, turystycznym busem.
Dla osób liczących na niedrogie zakupy alkoholowe, czy perfumeryjne, może to być jakaś atrakcja, chociaż w obecnych czasach zakupów internetowych i świata praktycznie bez granic, ceny tamtejszych sklepów bezcłowych nie zrobiły na mnie wrażenia. Reasumując Giblartar jak najbardziej zaliczamy, ale podchodzimy do tematu z dużym dystansem.
Flamenco
Na koniec zostawiłam swój osobisty creme de la creme tego wyjazdu- wieczór w klubie Flamenco w miejscowości Aquadulce tuż przy tamtejszym porcie jachtowym (oczywiście dla mnie to dodatkowa, ogromna atrakcja, choć chwilę pobyć w marinie). Pokazy tzw. flamenco są organizowane w hotelach, jednak z tego co widziałam (jednak zaznaczam, że nie jestem znawcą tematu), są mocno komercyjne i chyba nie wiele mają wspólnego z kulturą flamenco i z samym tańcem. Jak dla mnie za dużo w tym popu, ha ha.
Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy dowiedziałam się, że nasz pilot i cudowny opiekun Marcin, załatwił nam wyjście na pokaz flamcenco. Chcę wierzyć, że to co widziałam, było bardzo bliskie prawdziwemu flamenco. Podczas pokazu do akompaniamentu gitary i śpiewu, wspaniałe Hiszpańskie dziewczyny oddawały się tańcu. Nie mogę się wypowiadać jako etnograf, ale wypowiem się jako muzyk bądź co bądź. Muzycznie było fantastycznie. Kunszt gitarzysty i pieśniarza bezsprzeczny. Wydaje mi się, że ogromne emocje towarzyszące wykonawcom były prawdziwe. Było mnóstwo erotyki, gniewu, energii, miłości i radości życia. Atmosfera aż kipiała naturalną, prostą, praenergią. To było nie do opisania.
Ach te emocje!
Trzy kobiety tańczyły jedna po drugiej. To jak budowały napięcie, jak same wchodziły w jakiś zupełnie niedostępny dla widza wewnętrzny świat, który ukazywały później swoim tańcem, było wręcz nieprawdopodobne. Siedziałam jak zaczarowana Każda z kobiet miała inną ekspresję. Od przaśnej, gniewnej, sensualnej, wręcz wulgarnej pierwszej tancerki, przez elegancką, wysublimowaną, zdystansowaną drugą tancerkę, która w tym swoim dystansie dawkowała mnóstwo emocji, takich skrywanych gdzieś głęboko, wydostających się podczas tańca, aż do radosnej kochającej życie, mocno rozerytozowanej tancerki trzeciej.
Dla mnie ten wieczór był magiczny. Budził wielkie emocje i zachwyt dla kunsztu artystów. Jeśli będziesz w Hiszpanii, musisz to zobaczyć.
Powoli zbliżam się do końca mojej opowieści o Andaluzji. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę, ponieważ nie widziałam jeszcze wielu wspaniałych miejsc, chociażby Sewilli, a wiele miejsc pozostawiło po sobie niedosyt.
Ciekawe, gdzie tym razem poniesie mnie los? Naprawdę jestem bardzo, bardzo ciekawa. Poddaję się mu z całkowitą ufnością, choć z pewnymi ukierunkowanymi nadziejami i marzeniami, ha ha . Jednakże dla mnie każde miejsce na świecie warte jest poznania, więc losie – czekam.
Jeśli spodobała Ci się moja opowieść, zapraszam Cię do poczytania moich relacji z Tunezji, Grecji, Włoch, czy Wysp Kanaryjskich. Jak zawsze proszę Cię też o komentarz tutaj pod tekstem. Daj znać, czy lubisz moje teksty z podróży. Byłam jeszcze w paru miejscach i chętnie opiszę swoje wrażenia 🙂