Narodowa kwarantanna ma też swoje dobre strony. Ja na przykład wreszcie mogłam obejrzeć swój pierwszy serial na Netflixie. Padło na szwedzką serię „Bloodride”.
Od jakiegoś czasu chodziło za mną,
żeby obejrzeć w TV coś strasznego. Czyżby jakaś projekcja własnych morderczych instynktów budzących się we mnie? Nie wiem, nie wiem, ale to chyba temat na inny wpis, no i chyba na konsultacje z psychiatrą?
W każdym razie moje przymusowe zatrzymanie w domu zbiegło się z premierą serialu „Bloodride” mocno reklamowanym na Netflixie. Hm, pomyślałam, czyżby to było przeznaczenie? I zasiadłam przed ekranem.
Wiele słyszałam i wiele osób rekomendowało mi
oglądanie seriali. Jakoś do tej pory nie byłam przekonana do tej formy filmowej. Szkoda mi było czasu, ponieważ wyobrażałam sobie, że serial to wyłącznie ciąg odcinków dotyczących tych samych bohaterów i ich losów, przebiegających chronologicznie, co wiąże się z regularnym siadaniem przed telewizorem. Na coś takiego ani nie miałam czasu, ani cierpliwości. Wolałam bardziej zwarte w zamkniętej formie, filmy fabularne, pełnometrażowe.
Tymczasem, są takie seriale, jak omawiany „Bloodride„,
w których każdy odcinek to osobna, autonomiczna historia. Muszę przyznać, że szybko oswoiłam się z takim sposobem filmowego opowiadania, a nawet bardzo mi się spodobał. Odcinki są krótkie i tworzą zamknięte całości. Jeśli więc mam mało czasu, oglądam jeden odcinek, a gdy wiem, że mogę sobie pozwolić na dłuższą posiadówkę, oglądam dwa – trzy pod rząd.
Sam „Bloodride„, jak czytałam w recenzjach
nie zwala z nóg, a jego oceny są raczej wstrzemięźliwe. Dla mnie jednak, która prawie nigdy nie ogląda horrorów i ma ogromne zaległości w klasyce gatunku, serial okazał się całkiem interesujący. Wprawdzie zgadzam się z przedmówcami, że poszczególne odcinki odstają od siebie poziomem, ale właściwie wszystkie z serii obejrzałam z zaciekawieniem, a niektórym udało się nawet wywołać we mnie napięcie bliskie strachu.
Zastanawiając się głębiej,
odnoszę wrażenie, że mimo iż zbyt wiele thriller’ów w życiu nie widziałam, niektóre wątki wydają mi się znajome, a więc w żaden sposób nieodkrywcze. Jednak dwóm trzem filmom udało się wywołać efekt zaskoczenia. Niestety żaden nie skłonił mnie do przemyśleń, co wydarzyło się w przypadku „Czarnego lustra” – kolejnej serii Netflixa, jaką właśnie rozpoczęłam.
Bardzo podoba mi się za
to koncepcja wprowadzania kolejnych odcinków, które łączy czołówka, w której jadą autobusem bohaterowie poszczególnych odcinków, wiezieni przez upiornego kierowcę ciemną, mglistą nocą w nieznane. Zwróciłam też uwagę na warstwę muzyczną serialu. Przez cały odcinek słyszymy nienachalną, ale niepokojącą melodię. Na mnie to działa.
Generalnie, serial uważam za całkiem udany. Myślę, że spokojnie nadaje się na odmóżdżający wieczór filmowy z chipsami .