Ostatni etap naszej przygody z odnalezionym po latach aparatem, miało stanowić nurkowanie w mazurskich jeziorach pod czujnym okiem instruktora z Mazury Diving, czyli naszego nowego przyjaciela Piotrka Przystawika.
Ten etap był planowany od początku,
(zanim jeszcze gruchnęła fala zainteresowania mediów) i najbardziej wyczekiwany. Już przy pierwszym kontakcie ze Sławkiem, chłopaki zaprosili nas na Mazury na ognisko i nurkowanie. A że bardzo chciałam spotkać sprawców zamieszania i odwiedzić moje ukochane Mazury, zgodziłam się bez wahania.
A właściwie było jedno małe zawahanie,
do którego nikomu się nie przyznałam nie chcąc psuć zabawy i robić przykrości. To małe zawahanie zobaczył dopiero w moich oczach Piotrek, gdy zaczęliśmy schodzić pod wodę. Piotr to naprawdę doskonały instruktor. Nic nie ujdzie jego uwadze… Ale o tym za chwilę.
Po przyjeździe na Mazury
szybko zainstalowaliśmy się w ośrodku PTTK w Rucianem i pojechaliśmy na wyczekiwane ognisko do Piotrka i jego żony Beaty. Jeszcze podczas ogniska Piotrek udzielił nam pierwszego instruktarzu nurkowego.
Nie wyobrażasz sobie, ile rzeczy trzeba pamiętać, by samodzielnie nurkować. Ale zanim to nastąpi, jest tzw. intro, czyli nurkowanie z instruktorem, który robi prawie wszystko za Ciebie. To, o czym musisz pamiętać to wyrównywanie ciśnienia w uszach przy schodzeniu coraz głębiej, oddychanie ustami przez urządzenie, a nie nosem. Musisz też znać podstawowe znaki, którymi będziesz porozumiewać się z instruktorem.
Uczyliśmy się, słuchaliśmy, a ja miałam w głowie jedno:
Jak ja sobie jutro poradzę. Czy nie wpadnę w panikę i nie zacznę uciekać, albo nie daj Boże się krztusić i topić. To odzywały się moje strachy sprzed lat. Bo tak naprawdę kilka nurkowań miałam już za sobą. Kiedyś bardzo lubiłam nurkować, wprawdzie tylko w intro (czyli z opieką instruktora), ale mnie to wystarczało. Nie mogłam się doczekać i szukałam okazji to wyjazdów, podczas których będzie można wrócić pod wodę.
Schodząc w głębiny czułam, że
znikam. Ale też, że znika wszystko, czym żyłam na powierzchni. Jeden wielki reset i niebyt własnej osobowości. Jedyne o czym musisz pamiętać to miarowe oddychanie przenoszące Cię w stan podobny do medytacji. Do tego bajecznie kolorowy, zatopiony we wszechogarniającym szmaragdzie świat, pełen własnych spraw, dramatów i spokoju jednocześnie. Od pierwszego nurkowania do dzisiaj śni mi się rafa i pływanie w tym niesamowitym bezkresie.
Aż pewnego razu,
podczas nurkowania, wlała mi się woda do maski, a po sekundzie do nosa. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Wpadłam w panikę, zaczęłam się krztusić. Nikt wcześniej nie nauczył mnie jak sobie radzić w takich przypadkach.
Na głębokości ok 6 metrów, słona woda wdzierała mi się do nosa i raniła krtań. Miałam wrażenie, że płuca mi płoną. Bałam się, że nie zdążę się wynurzyć i nabrać powietrza. Czułam się jak w zamkniętej klatce z wodą, w której nie ma ani trochę miejsca na powietrze. Myślałam, że już po mnie. Resztkami sił wydostałam się na powierzchnię. Nie wiem jak się dostałam na łódź. Pamiętam tylko ulgę i radość z tego, że żyję. Pewnie nie było wielkiego zagrożenia. Jednak dla mnie była to trauma tak duża, że od tej pory unikałam nurkowania.
A tu taka propozycja
i radosne oczekiwanie Olgi, oraz Karola na wspólne nurkowanie. Nie mogłam sprawić im zawodu. Robiłam więc dobrą minę do złej gry i czekałam co się wydarzy.
Początkowo zanurzałam się z ogromnym strachem.
Jednak powolne oswajanie nas z wodą, nurkowanie na głębokości „do pasa” i sprawdzanie jak się z tym czujemy, że oddychamy przez aparat. Zabawy, rzucanie krążkami do siebie pod wodą sprawiły, iż zaczęłam powoli odczuwać spokój.
Zaczęliśmy schodzić coraz głębiej.
Olga nie mogła wyrównać ciśnienia w uszach. Zrezygnowała więc po kilku próbach. Piotr pochwalił ją za rozsądek. Nie ma co próbować na siłę. Spróbuje innym razem. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.
Karol znów nie mógł się porządnie zanurzyć z powodu zbyt małego obciążenia. Wciąż wypływał na powierzchnię jak bojka. Trochę to było zabawne i dla mnie niezrozumiałe zważając, że jest najcięższy z nas. Dostał jednak dodatkowe ciężarki i dalej już poszło.
A ja cały czas byłam pewna obaw i czekałam,
aż będę mogła w końcu wyjść z wody. I wtedy Piotr zapytał, czy chcę się z nim wybrać na podwodny spacer. Boże, nie! Ale jakoś tak wyszło, że z nim popłynęłam. Początkowo byłam bardzo nieufna. Co innego zabawy w wodzie do pasa, co innego nurkowanie na głębokość kilku metrów. Jednak powoli zaczęłam się oswajać. Myślałam, że to słodka woda – nie słona, że płytko, blisko do brzegu, a instruktor doświadczony.
Piotr co chwila pokazywał mi uroki podwodnego życia Mazur.
I muszę przyznać, że w końcu udało mu się wciągnąć mnie do tego wspaniałego świata nie tylko ciałem, ale i umysłem. Znów powoli zaczęłam wchodzić w stan „medytacji” – wdech, wydech, wdech, wydech…
Ale na medytację nie było zbyt wiele czasu. Tyle się tu działo. Graliśmy w kółko i krzyżyk na specjalnie przygotowanej podwodnej planszy, przeglądaliśmy się w lustrze i siedzieliśmy na platformie 4 metry pod wodą. A najlepsze było pod platformą. Tutaj znów się okazało, że ja to mam jednak w życiu szczęście. Pod platformą pływały okonie większe od największych karpi jakie kiedykolwiek widziałam! Podobno takie okonie to wielka rzadkość. Widziałam też z bliska i w ogóle pierwszy raz w życiu całkiem sporego szczupaka. Te widoki tak mnie zafascynowały, że zapomniałam o strachu. I za to jestem Piotrkowi bardzo wdzięczna.
Znów nie mogę się doczekać, kiedy nadarzy się sposobność, by wrócić do podwodnego świata…
P.S. Sławek zrobił nam na pamiątkę filmik, chociaż powiem, że byłam tak przejęta, że nie wiem kiedy go nakręcił.