Na przekór kapryśnej pogodzie i przedwiosennemu osłabieniu sił witalnych, a właściwie dla ich wzmocnienia, wybraliśmy się w ubiegły weekend w góry, by trochę poszusować na stokach Czarnej Góry i połazić po górach Masywu Śnieżnika.
Od jakiegoś czasu borykam się z niedoleczoną kontuzją stopy,
która blokuje mi możliwość uprawiania większości sportów, a nawet większych spacerów. Dla mnie, której „ruch” to drugie imię, jego brak jest istnym koszmarem. Gdy więc padła propozycja ze strony mojej koleżanki, by ruszyć na weekend w góry, niewiele się zastanawiałam.
Pomyślałam: „Raz kozie śmierć!
Nie pozwolę wygrać słabości, niech się dzieje co chce, ale przynajmniej muszę spróbować”. Bałam się jak nie wiem co. Bałam się bólu, tego że pogorszę obecny stan. Jednak pomyślałam, że usztywniona stopa może, przy delikatnej jeździe, jakoś da radę, chociaż raz.. .A jak nie, to posiedzę i popatrzę jak inni jeżdżą, powymądrzam się nad Karolem stawiającym pierwsze kroki na desce, ale będę w górach, będę w ruchu, w otoczeniu przyrody. Może nie było to zbyt mądre z mojej strony, ale przecież raz się żyje, prawda?
Chciałam też wyciągnąć Karola, który całe dnie spędza przed komputerem i był mega zmęczony. Myślałam, że uzna mój pomysł za nienajlepszy, w związku z tą kontuzją, ale nie. On też potrzebował naładować akumulatory i doskonale rozumiał moją potrzebę.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i w piątek wyruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy do Kletna, maleńkiej miejscowości u podnóża Śnieżnika, słynącej z przepięknej Jaskini Niedźwiedziej. Mieszkamy w centrum Polski, jechaliśmy przez Wrocław. Ach cóż to za droga teraz! Jeszcze niedawno, kilka lat temu dojazd do Wrocławia autem to była cała wyprawa. Trasa wiodła przez wszystkie możliwe miejscowości, światła, przejścia dla pieszych i zwężenia dróg, jakie tylko można było zaliczyć i zajmowała prawie cały dzień, o dojeździe na Ziemię Kłodzką, czy w Karkonosze nie wspominając. Kto nie przeżył tej jazdy sprzed lat, ten nie doceni, jak cudownie teraz się czułam docierając autostradą do Wrocławia w niecałe dwie, a na miejsce jedynie w 4 godziny.
Ostatnia godzinka to przepiękna droga,
wijąca się serpentynami wśród porośniętych bukami lasów, odsłaniająca co chwilę wspaniałą panoramę gór. Jesienią musi tu być naprawdę ślicznie. Ale i teraz było ciekawie, szczególnie po zmroku, gdy droga brała 180-stopniowe zakręty. Muszę powiedzieć, że adrenalina trochę wtedy skacze. Do tego niesamowite pnie drzew, wyłaniające się z mroku, niczym potwory o stu nogach i tysiącu ramion… Zupełnie nie wiem czemu rozmowa w kabinie zeszła na temat wypadków, ha ha.
Na miejscu przywitał nas
ostatni dom, który możecie spotkać wchodząc na szlak wiodący na Śnieżnik. Cisza, spokój, strumień szumiący tuż pod oknami. Do tego mili gospodarze i płomienie kominka ogrzewające przytulne wnętrze. Tego nam było trzeba.
Kolacja przy świecach
i lód do drinków ukopany z pobliskiej zaspy. Czuliśmy się jak jedyni ludzie na ziemi i zarazem spokojnie bezpieczni. Spokój nie trwał jednak długo. Kolega wyciągnął metalową walizeczkę, niczym pokrowiec na rewolwery pytając, czy umiemy liczyć? Ale do trzech? Będziemy się pojedynkować? Dojdzie do rozlewu krwi? Powiało grozą… Nie, to tylko zestaw do pokera.
I tak oto wpadłam w łapy hazardu
szczęściem początkującego wygrywając, dobrze po północy, niezłą sumkę. Szkoda, że tylko żetonów…
I ta noc upojna
mogłaby trwać nadal, jednak czekały na nas snowboardy spragnione szusowania po ośnieżonych stokach. Trzeba więc było grzecznie odłożyć karty i położyć się spać, by rano w pełni sił ruszyć na spotkanie ze śniegiem. A w górach tak się pysznie śpi…
Poranek zastukał w nasze okna
deszczem. Jednak nie po to przyjechaliśmy by w domu siedzieć i wódkę pić. Po pysznym śniadaniu złożonym ze słynnych omletów Karola i kanapek (czy Wam też te same kanapki na wyjeździe smakują lepiej?), ruszyliśmy na podbój Czarnej Góry.
Czarna Góra
to bardzo przyjemny kompleks narciarski z wyciągami krzesełkowymi jak z poprzedniej epoki, ale też z nowoczesnymi wieloosobowymi podgrzewanymi kanapami, oraz orczykami. Stoki dobrze naśnieżone, łatwe i średnio trudne. Generalnie na weekendowy relaks w sam raz. Oczywiście jest gdzie coś zjeść i grzańca się napić. Ceny nie powalają. Ogólnie miło.
I nawet pogoda
się w miarę wykrystalizowała. To znaczy śnieg był mokry, ciężki do jazdy i ludzie narzekali, ale mnie było dobrze. Przestało padać, a to najważniejsze. Po całym straconym sezonie cieszyłam się, że mogę choć na chwilę przypiąć deskę. Najpierw pomęczyłam Karola, który stawiał swoje pierwsze kroki na snowboardzie i bałam się go puścić na żywioł. Z resztą, samemu uczyć się bez sensu, więc dałam parę wskazówek, trochę pomogłam zacząć i
uciekłam na wyciąg.
Z pewną niepewnością wjeżdżałam wygodną, ciepłą kanapą, obawiając się co powie moja pokiereszowana stopa. Jednak mgła spowijająca górę tak mnie zafascynowała, że zapomniałam o bólu. Zjechałam może trochę jak emerytka we mgle (mówi się chyba jak dziecko we mgle, jednakowoż nie pasuje mi do tej opowieści), ale i tak było ok. Tak mi się spodobało, że pojeździłam jeszcze godzinę, może dwie, za każdym razem dając odpocząć nodze na ciepłej kanapie wspinającej się pod górę w moim imieniu. Stok był na tyle przyjazny, że nie potrzebowałam zbyt wiele wysiłku, by go pokonać, a radość ze stania na desce była bezcenna.
Masyw Śnieżnika to nie tylko
narty i snowboardy. To także pełne wspaniałych widoków trasy turystyczne. Podczas, gdy my tarzaliśmy się w śniegu, nasi znajomi przecierali szlak (i to dosłownie) z Czarnej Góry szczytami w dół do naszego domu. Jak opowiadali, były miejsca nie skażone ludzką stopą od dawna. Wrócili więc zmęczeni i otuleni śniegiem jak bałwany.
Kolejnego dnia
także padał deszcz, jak się okazało, w wyższych partiach gór śnieg połączony z zawieją. Jak już jednak wiecie, nie pojechaliśmy tam wódki pić, ha ha. Ruszyliśmy na podbój Śnieżnika i odnalezienie Jaskini Niedźwiedziej. Jaskinię znaleźliśmy, choć jak się dowiedzieliśmy w owym okresie odpoczywającą od turystów. Ponoć jest przepiękna. Na pewno będę chciała wrócić i zobaczyć ją od wewnątrz. Na Śnieżnik też nie dotarliśmy. Moja noga stanowczo domagała się odpoczynku i już w połowie drogi musieliśmy zawrócić z trasy. Zobaczyliśmy za to wyglądające, jak w bajce o Królowej Śniegu, pokryte lodem, jeziorko powstałe po starym wyrobisku kamieniołomu. I tam na chwilę zakrzywiła się czasoprzestrzeń dla nas. Ja buszowałam w poszukiwaniu bazi, a Karol wydrapywał skały z ziemi i co chwile mi pokazywał jakieś nowe minerały opowiadając o nich niezwykłe historie. Okazuje się, że ten region jest bardzo ciekawy i zróżnicowany geologicznie. Dla niego był więc rajem.
Nasi twardsi znajomi,
którzy postanowili iść dalej, także nie zdobyli Śnieżnika tego dnia i nie zobaczyli zamieszkującego go słonia. Doszli do schroniska jakieś 300 metrów od szczytu brnąc w śniegu po kolana w masakrycznej zawiei i po chwili wytchnienia w schronisku, wrócili do naszej chatki.
I tak się skończył nasz weekend w górach.
Wysuszyliśmy rzeczy, spakowaliśmy się, jeszcze zjedliśmy pysznego pstrąga w pobliskiej gospodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ktoś mógłby powiedzieć, że weekend nie udany, bo zupełnie bez pogody. Ale nie my. Pobyliśmy razem, z przyjaciółmi, na łonie przyrody. Złapaliśmy dobry haust prawdziwie czystego powietrza. Karol zaraził się deską. Ja nauczyłam się grać w pokera, pojeździłam na desce i pokonałam własną słabość. Poznaliśmy nowe miejsce. Naładowaliśmy akumulatory. Czego chcieć więcej? Może tylko więcej piękna tej okolicy? Wejść na Śnieżnik przywitać się ze słoniem, zajrzeć do Jaskini Niedźwiedziej, zwiedzić kopalnię uranu, przejść się Przełęczą Puchaczówka i zdobyć Trójmorski Wierch, z którego ponoć rzeki wpływają do trzech różnych mórz? Nie szkodzi, że tym razem się nie udało więcej. Już planujemy kolejny wypad w te piękne okolice. 🙂