Moje cztery dni w Dominikanie dobiegają końca. Jednak żal byłoby lecieć z powrotem nie dotknąwszy choć odrobinę autentycznej Dominikany. Dostałam już maleńką próbkę w hipermarkecie i na ulicach Puerto Plata. Jednak miałam ochotę na znacznie więcej i naprawdę dużo więcej dostałam ostatniego dnia pobytu na wyspie.
Na plantacji Kakao
Poznawanie życia mieszkańców Dominikany rozpoczęliśmy od wizyty na niewielkiej plantacji kakao, której plony od razu są wykorzystywane i przetwarzane w maleńkiej, rodzinnej manufakturzeo nazwie Chokolala. Z tą manufakturą i plantacją to jest ciekawa historia. Ale to muszę troszkę Cię wprowadzić w podejście Dominikańczyków do życia i do związków.
Otóż Dominikańczycy, z tego, co zrozumiałam, żyją głównie dniem dzisiejszym. Nie przywiązują się też zbytnio do swoich partnerek/partnerów. Zazwyczaj są ze sobą jakiś czas, płodzą dzieci, a następnie panowie szukają kolejnej wybranki serca. Pozostawiona zaś kobieta nie rozpacza, tylko również szuka nowego partnera. Czasem jej się to udaje, czasem nie. Czasem szuka dłużej, czasem krócej, czasem w ogóle nie szuka, ale raczej szuka, dając swojemu dziecku rodzeństwo z innego ojca, a później jeszcze z innego i kolejnego…
Do tego panowie wiedząc, że jutro może być zupełnie inny układ rodzinno-partnerski, a poza tym mogą po prostu zejść z tego świata, nie oszczędzają zarobionych pieniędzy i nie dokładają się za mocno do domowego budżetu. Bo po cóż mają się dokładać, albo co gorsza, cokolwiek zostawiać dla jakiego innego faceta, który przyjdzie po nich? Zazwyczaj przepuszczają więc pensję tuż po jej otrzymaniu, kupują sobie ubrania, wkładają środki w swój wypieszczony motocykl, czy auto, inwestują w koguta, lub po prostu obstawiając zakłady bardzo tutaj popularnych walk tych ptaków. Kobiety zostają więc często same z dziećmi, bez środków do życia. Przy czym w ciążę zachodzą już piętnastolatki, które po kisynierze, uważane za dojrzałe kobiety, choć prawo tego nie reguluje. Jednakże nie załamują się. Wielkim wsparciem są dla nich inne kobiety: matki, ciotki, siostry, przyjaciółki, które tutaj tworząc coś na kształt wspólnot, pomagając sobie wzajemnie. Często też biorą sprawy w swoje ręce i zamiast prosić mężczyzn, same szukają źródeł dochodu.
I tak właśnie wzięły sprawy w swoje ręce kobiety z pewnej wioski, tworzące kobieco-rodzinną wspólnotę zawiązując coś na kształt spółdzielni. Kupiły ziemię, założyły na niej plantację kakao, oraz manufakturę czekolady.
W moich notatkach z pisałam sobie to tak” Chokolala, manufaktura założona przez kobiety, bo miały dosyć facetów i liczenia na nich”, czy coś więcej trzeba? A swoją drogą fajny przykład działania, zamiast narzekania.
Panie uprawiają kakaowce, a następnie przerabiają ziarna na czekoladę w wielu wariantach. My degustowałyśmy, a kobitki siedziały i obierały ziarna i je selekcjonowały. Mamy więc czekoladę pitną (fantastyczna! – próbowałam), w tabliczkach, jako bardzo esencjonalne blogi, służące do ścierania na wiórki. Praktycznie każda czekolada jest dostępna w kilku smakach. Z dodatkiem cynamonu i innych przypraw. Robią też białą czekoladę. Ciekawostką są same ziarna kakao, które można chrupać jak orzeszki. Ponoć dwa ziarna dziennie zaspakajają zapotrzebowanie na witaminę C oraz witaminy z grupy B, żelazo, cynk, potas oraz magnez. Świetnie wpływają na pracę serca, poprawiają zdolności umysłowe i pobudzają tworzenie hormonów szczęścia. Słysząc te rewelacje nabyłam duże opakowanie w trosce o moją rodzinę. Nie oparłam się też pokusie, by kupić przepyszną pitną czekoladę.
Kakaowiec
Kakaowiec lubi cień i towarzystwo innych roślin. Dlatego plantacja wygląda po prostu jak dżungla. Pełna krzewów kawy, awokado, bananowców i innych nierozpoznanych przeze mnie roślin. Samo kakao rośnie w zabawny sposób. Z maleńkich różowych kwiatuszków wyrastających bezpośrednio z pnia i gałęzi, tworzą się wielkie, twarde, żółte „kokony”, w kształcie piłki do basebola które jeśli ich nie zerwiesz, same nie spadną na ziemię. Napisałam „kokony” ponieważ po rozłupaniu owocu kakaowca zobaczysz ziarna otoczone białym, aromatycznym miąższem. Miąższ kakaowca, to przysmak dla tamtejszych dzieciaków, nie bez kozery nazywa się go snickers dla ubogich. Mnie jednak słodkawy miąższ nie przypadł do gustu, za to sam wygląd owocu w środku jest fantastyczny, po wyjęciu kilku ziaren, wygląda jak obcy. Nie mogłyśmy się nadziwić i napatrzeć, temu dziwnemu owocowi.
W domku babci Eulalii
Pokrzepieni kakao wybraliśmy się w odwiedziny do babci Eulalii. Babcia Eulalia jest już bardzo leciwa, ma ok 96 lat, ale powiem Wam, że jak na swój wiek i naprawdę kiepski poziom państwowych usług medycznych w Dominikanie, a właściwie na ich brak, babcia trzyma się całkiem nieźle. Domek jest maleńki, jednopiętrowy. Zbudowany z drewna palmowego i pokryty strzechą palmową, jak wiele domów w Dominikanie. Domy buduje się tu bowiem z materiałów aktualnie dostępnych, najczęściej tym materiałem jest właśnie drewno palmy, ale też np kamienie, materiały z rozbiórek itp. W niebieskich ścianach osadzone są nieduże okna, które zamiast szyb mają jedynie drewniane, szczebelkowe żaluzje. Takie okiennice pozwalają stale wietrzyć dom, co ma ogromne znaczenie przy dość wilgotnym klimacie Dominikany. Z drugiej strony tego typu okna nie zapewniają prywatności, czy intymności, o intymność Dominikańczycy dbają zatem w dość ciekawy sposób, ale o tym za chwilę. Wracając do domku. Domek składa się dwóch pomieszczeń: Pokoju i kuchni. W przedniej części pokoju znajduje się to, co mieszkańcy mają najpiękniejszego i najlepszego, czyli np. telewizor sprzed 30 lat, na ścianach zdjęcia rodziny, i święte obrazki. Stół, łóżko. Za pokojem jest kuchnia z palnikiem gazowym. Kuchnia jest też na zewnątrz z prawdziwym paleniskiem i kociołkiem. Na zewnątrz znajduje się też wychodek. W domku jest biednie, ale czysto. Natomiast na zewnątrz, cóż… Dominikanie dbają tylko o to, co jest ich. Dom jest ich, więc sprzątają, na zewnątrz już nie. I w ogóle ekologia to nie jest słowo tutaj znane i używane. W takim domu zazwyczaj mieszkają trzy pokolenia, co daje nawet 8-10 osób, zważając, że w przeciętnej rodzinie przychodzi na świat ok. pięciorga dzieci.
I znów ten brak intymności. Lekarstwem na brak intymności, wszechobecny hałas i brak możliwości bycia sam na sam, są tzw. cabanias, pokoje na godziny w motelikach typu drive in. Dają one nie tylko szansę na spokojny, niespieszny seks. Są też miejscem wytchnienia dla rodziców, od ich rodzin i dzieci. Obiekty z pokojami na godziny cieszą się tak ogromnym powodzeniem, że te bardziej ekskluzywne, czy popularne, w okolicach np. walentynek i innych świąt, należy je rezerwować z ogromnym wyprzedzeniem.
Jadąc do kolejnego celu naszej wycieczki mijamy miejscowe domy. Zza płatów wystają drzewa awokado, obsypane nimi jak nasze grusze. To niezwykły widok dla mnie. Zadziwiają mnie też ogromne kolorowe ciężarówki. Jejku tutaj nawet ciężarówki są egzotyczne!
Santiago de los Caballeros
Stolica regionu Cibao, to kolejny przystanek na naszej wycieczce odkrywającej uroki prawdziwej (mam nadzieję) Dominikany. Spacer po Santiago de los Caballeros zaczynamy od miejscowego targu.
Na targu
Gdyby nie egzotyczne owoce i warzywa, czułabym się tutaj jak w starej części Rynku Bałuckiego w Łodzi. Na ulicach pomiędzy domami sprzedaże rozkładają swoje stragany, lub sprzedają towary wprost z przyczepek, lub taczek. Przytulone do straganów kobiety siedzą na stołeczkach i obierają czarną fasolę, która wraz z ryżem stanowi podstawę tutejszego wyżywienia. Wszędzie pełno bananów i tych pastewnych i tych słodkich. I t Zadziwiają mnie rozmiary awokado, które osiągają wielkość główki dziecka. Rozpoznaję znane mi owoce: papayę, arbuzy, ananasy, mango, marakuję. Z warzyw – ogromnie marchewki, kapusty, dynie, papryki, pomidory. Do tego mnóstwo jest owoców i warzyw, których nigdy nie widziałam na oczy. Padają nazwy, ale zapamiętuję tylko maniok., czyli jukę, guanabana. Próbuję i słodkiego mamey zapote o pomarańczowym charakterystycznym kolorze, od którego potoczną nazwę wzięły samochody często przez nas mijane na ulicach (no i tu widać, że jestem kobietą, bo zapomniałam marki). Obok mnie przechodzi człowiek z wielkimi laskami trzciny cukrowej. We wnękach wyglądających jak garaże, sprzedawane jest mięso. Tutaj najtańsza jest… wołowina, a najdroższy… kurczak.
Feeria barw i zapachów przyprawia o zawrót głowy. Do tego przebijające się przez tłum przechodniów zdezelowane auta, motocykle i skuterki z całą rodziną na pokładzie. W tym chaosie nie zauważam kiedy, skręcamy w mroczną uliczkę pełną ziół, świętych obrazków, oraz magicznych przedmiotów. W klatce kręci się zdenerwowany ptak przypominający wronę. Jest tu trochę strasznie, duszno i ciemno. To część targu przeznaczona dla wyznawców kultu Voodoo.
Voodoo
Voodo to religia sprowadzona do Dominikany przez Haitańczyków, którzy masowo uciekają za chlebem z sąsiedniego Haiti. Dla nich dominikańska pensja 300 USD jest i tak dziesięć razy większa, niż zarobki w rodzimym kraju. Mijamy ołtarzyk przypominający Świętego Jerzego, przed którym leżą spalone resztki ofiary (zabrzmiało, jak ludzkiej, ale nie nie, nie popadajmy w przesadę).Nie dajmy się zwieźć, to nie katolicki święty, to jeden z duchów kultu Voodoo, który dla niepoznaki jest „przebrany” za świętego. Na jednym ze straganów leżą laleczki Voodoo. Wyglądają, jak szmacianki szyte na lekcjach przez dzieci na ZPT. Mają zaznaczoną płeć i różne kolory. Wbrew temu, co się powszechnie uważa nie służą tylko do rzucania złych uroków. Te białe mają uzdrawiać i przynosić szczęście, czerwone są związane z miłością, a czarne, a czarne to już się domyślacie do czego służą.
Z niejaką ulgą opuszczamy targ mijając jeszcze po drodze ulicznego sprzedawcę leków. Tutaj jest to stała praktyka. Lekarstwa, jak wszystko, co sprowadzane spoza wyspy są drogie w aptekach. Dlatego uliczni sprzedawcy z towarem „niewiadomoskąd”, mają się dobrze.
Na rynku Santiago de los Caballeros
Idziemy w kierunku tutejszego rynku, na którym tak jak w Puerto Plata mieści się kościół, ratusz, i muzeum. Środek rynku wypełnia park. Na ławeczkach siedzą czyścibuty wśród swoich szczotek, past i podnóżków. Mnie mogę się na nich napatrzeć. Jakbym się cofnęła w czasie.
Przewodnik zaprasza nas do budynku, w którym znajduje się muzeum strojów karnawałowych. Podziwiamy tutejsze tańce i bierzemy szybką lekcję merengue. Jestem w raju. Moje klimaty, co to dużo gadać. Za chwilę robi się głośno, słychać gwizdki i strzelanie z bata, to karnawałowi przebierańce przybyli z prezentacją. Podziwiam kolorowe, przerysowane stroje, a szczególnie ogromne rogi na głowach jednej z postaci. Ponoć każdy tancerz musi sam wykonać taki strój. No powiem Wam, że robi wrażenie.
Trochę mi mało czasu na poczucie tutejszych klimatów i powłóczenie się po mieście, ale wycieczka idzie dalej. Trzeba więc wsiadać do autokaru, bo już czeka na nas menager fabryki cygar.
W fabryce cygar
Byłam bardzo ciekawa tej fabryki i sposobu wyrabiania cygar. I moja ciekawość została całkowicie zaspokojona. Na progu fabryki przywitała nas menager fabryki. Opowieść o procesie produkcji zaczęła od… końca, czyli od zapalenia cygara, śmiejąc się, że lepszej pracy nie mogła sobie wymarzyć.
Palenie cygara
Z tym paleniem cygar to jest cały rytuał. Na jego smak i komfort palenia ma wpływ tak wiele czynników zależnych od palącego, że nawet sobie nie wyobrażasz. Do palenia np. powinno się mieć czyste dłonie, gdyż pot na dłoniach zmienia smak cygara. Trzeba odpowiednio odciąć końcówkę używając specjalnej obcinaczki, oraz użyć odpowiedniej zapalarki, która nie pozostawi na cygarze swojego smaku (benzynowa zapalniczka odpada).Po obcięciu końcówki należy lekko wykruszyć cygaro. Przed zapaleniem trzeba posmakować cygaro, aby podniebienie przygotowało się do rozkoszy palenia. Następnie wyjmujemy cygaro z ust i opalamy je. Dopiero po tych przygotowaniach możemy przystąpić do zapalenia cygara. Aby cygaro się zapaliło robimy trzy wdechy – nie zaciągamy się. Cygaro palimy bez zaciągania. Dym nie powinien dostawać się do płuc. Smakujemy je jedynie w ustach. Cygaro wkładamy między zęby i zębami podtrzymujemy. Trzymanie cygara ustami jest delikatnie mówiąc, nieeleganckie. Jeśli nie masz ochoty dłużej palić, możesz zostawić cygaro. Jednak nie powinno się do niego wracać po ponac 20 minutach. Po tym czasie ślina zaczyna się rozkładać psując smak i namnażając bakterie.
Tak nauczona nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie sama przystąpię do degustacji. Nawet dostaliśmy po cygarze do wypróbowania i czas na to, pomyślałam jednak, że dużo przyjemniej będzie uczynić sobie cygarową ucztę na naszej plaży wieczorem. Powiem Ci, że ja niepaląca i niecierpiąca zapachu papierosów, miałam ogromną frajdę z wypalenia cygara pod palmami. Niezapomniane przeżycie i mnóstwo śmiechu, bo pewnie się domyślasz, że inicjacji cygarowej nie przechodziłam sama.
Powstawanie cygar
Tymczasem udałam się za resztą grupy, by poznać proces powstawania cygar praktycznie od ziarna. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele czasu musi minąć, zanim tytoń przeistoczy się w cygaro.
Roślina tytoniu jest całkiem duża. Na jej szczycie wyrastają różowo białe kwiatki w kształcie dzwonków. Liście, z których będą kiedyś cygara, rosną na różnych poziomach. I w zależności od tego jak blisko mają do słońca, tak mocne będą powstałe z nich cygara. Najdelikatniejsze są te najwyżej położone. Najbardziej wytrawne drugie od dołu. Zastanawiasz się co z tymi najniższymi? Nic. Nie używa się ich wcale. Nie pytaj dlaczego. Nie pamiętam 🙂
Zebrane liście suszy się w przewiewnym miejscu. Następnie prasuje i poddaje fermentacji w wielkich blokach, przekładając co jakiś czas, aby każdy liść miał szansę przebywać w tej samej temperaturze i ciśnieniu. Później liście są przebierane i segregowane. A dalej leżakowane w beczkach po bourbonie i znów leżakowane w specjalnych „kokonach” z siatki. Każdy z tych etapów to miesiące oczekiwania. Wreszcie odpowiednio przygotowane liście trafiają w ręce zwijaczy. Zwijacze pracują zawsze parami. Jeden dobiera liście i je układa. Drugi – zwija (nie na kolanie ha ha ). Cygara podlegają normom. Mimo, że są wyrabianie ręcznie, muszą być identyczne. Jeśli któreś zapowiada się na niewymiarowe, pracownik może je wypalić.
Chodziłam po hali i widziałam spokojnych, skupionych ludzi rolujących z cygarami w ustach. Wszędzie rozlegały się dźwięki bachaty i merengue. Poczułam, że wreszcie dotknęłam prawdziwej Dominikany. Właśnie tutaj, wśród zapracowanych ludzi.
A potem…
Wypad do restauracji, do której wybierają się miejscowi, by uczcić ważne okazje. Przy wejściu czekają na nas drewniane laleczki bez rysów twarzy. To wyraz tutejszego podejścia do pochodzenia Dominikańczyków. Jak powinien wyglądać Dominikanin. Posiadać rysy twarzy pierwotnych mieszkańców wyspy – Indian Taino? A może Hiszpańskie, czy czarnych niewolników przywożonych tu przez plantatorów, po wyginięciu autochtonicznej ludności? Tego nie wie nikt. Dlatego laleczki nie mają twarzy. Możesz sobie wybrać jaką twarz daj swojej laleczce.
Zjadamy typowy dominikański obiad czyli ryż z czarną fasolą i skrzydełka kurczaka uchodzące tutaj za rarytas. By do niej się dostać kluczymy wśród gór, na zboczach których mam wrażenie, że za chwilę pojawią się dinozaury. Ponoć właśnie tutaj kręcono wiele scen filmu „Jurrasic Park”. Niesamowite uczucie. Rozglądałam się i naprawdę miałam nadzieję, że za chwilę jakiś tyranozaur wyskoczy zza palmy. Z tarasu restauracji rozciągał się przepiękny widok na góry. Czy wiesz, że W Dominikanie są nawet trzytysięczniki?! Wow!
Jeszcze szybkie odwiedziny w nadmorskim kurorcie nieco przypominającym Władysławowo, a opanowanym przez przedsiębiorczych Niemców. Ostatnie pamiątki, ulewa. Szybkie zgubienie się z grupie wynagrodzone kilkoma fajnymi (mam nadzieję) zdjęciami i wracamy do hotelu.
I to już koniec moich czterech dni w Dominikanie.
Chciałabym tu jeszcze wrócić, by na spokojnie się po rozkoszować przyrodą tego kraju i aromatycznym rumem. Tak wielu rzeczy nie zdążyłam doświadczyć. Nie byłam na Punta Cana, ani w stolicy kraju Santo Domingo, nie pływałam z Delfinami w Ocean World. Bardzo chciałam też przeżyć kanioning wśród wodospadów Damajagua. Uwielbiam takie atrakcje podszyte odrobiną adrenaliny. Skoki ze skał, zjeżdżanie skalnymi zjeżdżalniami, kąpanie w górskich jeziorkach. Ah! No i rejs na Saonę, rajską wyspę, jedną z najpiękniejszych na Karaibach. Jest po co wracać. Zdecydowanie! Może kiedyś? Na żaglach? To chyba moje największe marzenie. Takie żeglowanie po egzytcznych morzach i ocenach…
Ale nie ma co narzekać. Leciałam Dreamlinerem, plażowałam na rajskiej plaży, piłam wodę kokosową prosto z kokosa, rum i pinacoladę Zwiedziłam Puerto Plata i zobaczyłam do jakich hoteli wysyłam moich turystów (z zawodowego punktu widzenia, to bardzo ważny punkt programu dla mnie) Dotknęłam też odrobinę prawdziwej Dominikany. Czy kiedyś mogłam o tym marzyć?!
Garść praktycznych informacji na koniec
Część informacji przemyciłam w poprzednich tekstach i troszkę w tym. Ciekawe, czy coś udało Ci się wyłowić?
- Dominikana to kraj na wyspie Hispaniola/ Haiti. Zajmuje 2/3 jej powierzchni i graniczy z dużo biedniejszym Haiti
- Przeważają religie chrześcijańskie, ale jest tutaj też Voodoo i Judaizm
- Różnica w czasie: zimą 5 godzin, latem 6 godzin do tyłu w stosunku do Polski
- Klimat podzwrotnikowy. Pora sucha trwa od listopada do marca. Ale i w suchej może zlać Cię niezła ulewa, która zniknie, zanim zdążysz zareagować. Średnia wilgotność powietrza 90%
- Średnia temperatura 26 st. Klimat jest więc fantastyczny.
- Nie ma ambasady Polski. Uważaj więc na paszport. Po wszelką pomoc musisz się udać np. do konsula Niemiec w Santo Domingo
- Wyłącz dane komórkowe w telefonie i kup ewentualnie miejscową kartę SIM, Na lotnisku kosztuje 25 USD i rejestrują na 5 dni. W mieście cena karty ok 8 USD plus doładowanie 4 USD i rejestrują na 10 dni. Możesz też korzystać z Wi-Fi w hotelu
- Zabierz ze sobą USD, nie Euro. Dolarami zapłacisz praktycznie wszędzie. Możesz wymienić parę pesso w kantorze na mieście, na drobne wydatki i na napiwki (napiwki są wpisane w tutejszą kulturę). Do wymiany waluty potrzebny jest paszport.
- Można płacic kartą i wypłacać z bankomatu. Bankomaty wypłacają tylko pesso. W markecie nie przyjmują 100 dolarówek.
- Do przylotu Dominikany na ten moment wymagany jest tylko ważny paszport i wypełniony formularz PLF na stronie: https://eticket.migracion.gob.do/. Natomiast na terenie Dominikany możesz być poproszona. poproszony o Certyfikat szczepienia w obiektach publicznych. Maseczki wymagane są „pod dachem”
- Odradza się wynajem auta. Zastaw/ blokada na koncie 1000USD, może długo potrwać. Przy zamawianiu auta w Polsce, możesz się zdziwić wysokimi dopłatami. Na stronie będzie 60 USD, na miejscu „zrobi się s tego” 400USD. Do tego niejasne są zasady ubezpieczenia i przepisy.
- Cena obiadu w restauracji 25-20 USD na dwie osoby
- Dobrze się ubezpiecz zdrowotnie. Szpitale prywatne są bardzo drogie. Na państwowe nie licz.
- Zabierz podstawowe leki, a koniecznie swoje lekarstwa przyjmowane na stałe (wypisanie recepty 400USD)
- Warto przywieźć: Rum: „Brugal”(2560 pesso350 ml, 400 pesso 0,7L), „Makorix” (weź jeden dla mnie – uwielbiam go) „Lejenda”, cygara (5szt=7USD), kamień larimal, bursztyn, kakao (do picia mmmm 6USD), kawę (6USD), Mamajuanę (nalewkę, lub same zioła).
Pewnie jeszcze czegoś zapomniałam, ale przecież nie obiecywałam Ci przewodnika i podręcznika .
Pojedź i sam/a sprawdź. Najlepiej z Rainbow 😉