Gdzieś przeczytałam, że prawdziwa kobieta potrafi zrobić wszystko, ale prawdziwy mężczyzna jej na to nie pozwoli. I powiem, Wam że coś w tym jest. Tzn. w tym, że kobieta potrafi, bo jak prawdziwego mężczyzny nie ma obok, to trudno stwierdzić, czy pozwoli czy nie.
A ja wczoraj się przekonałam po raz kolejny, że potrafię. I mam taką ogromną, dziką satysfakcję, że tego dokonałam!
Zaczęło się niewinnie. Od winobluszczu. Rozprzestrzenił się tak, że mój ogródek wyglądał jak skrzyżowanie Tajemniczego Ogrodu, ze Świątyniami Majów wchłoniętymi przez dżunglę. Od dawna chciałam przebiec z maczetą i uratować moje biedne roślinki od zagłuszenia przez agresywne pnącze, ale ciągle nie było kiedy. Generalnie mój ogród zaczął żyć swoim życiem i nawet przestałam opuszczać taras, by się nie załamywać widokiem, mojego niegdyś wymuskanego, a teraz delikatnie mówiąc, zaniedbanego otoczenia.
Ale dzisiaj było inaczej. Pełna sił po wojażach, pragnąc wykorzystać resztki wolnego czasu przed kieratem roku szkolnego, postanowiłam ruszyć do boju. Nabyłam dwa komplety rękawic (mama zdecydowała, że też weźmie udział w tym karkołomnym przedsięwzięciu), oraz piłę i sekator i ruszyłam do tej nierównej walki. A tu okazało się, że winobluszcz to nie wszystko. Mój ogród, to prawdziwa, dzika dżungla. A lasek, który kiedyś zasadziłam, chyba zyskał status rezerwatu, bo wyglądał jakby nie zaznał ręki ludzkiej od wieków. Możecie mnie krytykować za te rażące zaniedbania. Ale szczerze mówiąc mam to w nosie. Spróbujcie sami ogarniać, pracę na kilku etatach, dom, dwoje dzieci i tą całą organizację z nimi związaną i znaleźć jeszcze czas i chęci na ogród.
W każdym razie zebrałam się w sobie i zabrałam do roboty. Wyrywanko , wycinanko winobluszczu… Patrzę, a ja nie mam gdzie tych pędów wyrzucać, bo polanka z miejscem ogniskowym, na które chciałam rzucać pędy, dawno przestała być polanką! Wszędzie sosenki i ich wszechogarniające przestrzeń gałęzie. I niema gdzie ani tych pędów składować, ani ogniska zrobić. Hm, trzeba było wziąć sekator i gałęzie sosenkom poobcinać. Tylko, że przez te lata gałęzie tak się rozrosły, że to raczej konary były i sekator rady nie dawał. Poszukałam więc piły i ona dała radę. I piłowałam i cięłam sekatorem – ciach! Ciach! Aż mój lasek zaczął przypominać lasek i nawet polanka się znalazła. Choć nie do końca, bo sterta gałęzi z obciętych drzew zajęła ją prawie całą.
Przez cały czas nuciłam sobie: „słaba płeć, a jednak najsilniejsza…” Mamuś dzielnie mi pomagała, wyrywała te nieszczęsne winobluszcze, nosiła gałęzie i robota szła jak złoto. A mamusia tak się rozkręciła, że co chwila tylko dorzucała: „a może byś jeszcze z tym drzewkiem porządek zrobiła, co?, a to? co z tym? takie paskudne gałęzie ma”, a ja już biedna bez sił, ale mamie się nie odmawia i kolejne drzewko szło do fryzjera.
I tym sposobem zostałam nie tylko domowym hydraulikiem, zaopatrzeniowcem, elektrykiem – złotą rączką, ale też i fryzjerem drzew, czyli drwalem.
Spędziłyśmy na prawdę świetne popołudnie i wieczór. Lasek znów jest laskiem, widać przestrzeń, krzewy i inne drzewka. A my wróciłyśmy do domu z pieśnią na ustach i poczuciem, że zrobiłyśmy kawał dobrej roboty. Potem w nagrodę pyszne placuszki z cukinii na kolację (przepis na blogu niebawem) i lampeczka wina. A co? Należy się!
Tylko kiedy my tę stertę gałęzi z naszej od nowa powstałej polanki wypalimy?
Coś czuję, że zbliża się wielkie ognicho na pożegnanie lata…