Moje dziewczyny ubierały choinkę na Święta. Gdy wyciągałam z szafki pudła z ozdobami, w jednym z nich znalazłam ozdoby choinkowe z czasów mojego dzieciństwa i tak jakoś zebrało mi się na wspominki.
Jakie były święta mojego dzieciństwa? Na pewno tak samo piękne i uroczyste, jak obecnie, choć wiele od tego czasu się zmieniło.
Wigilię spędzaliśmy zawsze u mojej babci.
Stała u niej choinka, niestety plastikowa. Moja babcia była nowoczesna i podążała z duchem czasu. A wtedy na czasie były choinki plastikowe. Dziadek co roku ściągał ją z pawlacza i odkurzał. Na choince wieszaliśmy szklane bombki i pajacyki z drucików z włoskami i duże kolorowe lampki w kształcie świeczek. Pod koniec cudownego czasu PRL, z braku wszystkiego, a nie z powodu mody, czy trendu, kwitło rękodzieło. Owijaliśmy papierkami po cukierkach orzechy, lub malowaliśmy je złotą farbą. Bombki robiliśmy z piłeczek pimpongowych. Kleiliśmy łańcuchy z papieru, ale też ze sreberek po wyrobach czekoladopodobnych, które skrupulatnie zbieraliśmy cały rok, by później formować z nich kokardki, kuleczki i ruloniki na ogniwa choinkowego łańcucha.
W szkole na ZPT powstawały gwiazdki, jeżyki i pawie oczka z kolorowego papieru. Moje pawie oczka zawsze były krzywe i poklejone klejem, a za gwiazdki i jeżyki nawet się nie brałam. Udawałam, że je robię, a później prosiłam babcię, by mi je zrobiła.
Później zabieraliśmy te ozdoby do domu i wieszaliśmy na choince. Całą choinkę zaś pokrywała obficie srebrna lama, której jakoś nigdy nie lubiłam, straszny bałagan tworzyła i kleiła się do ubrań. Ah, i były jeszcze cukierki. Takie długie w kolorowych papierkach do wieszania na choince. A na czubku wisiała gwiazda. Najpierw była taka papierowa posypana złotkiem, a później gdzieś mój tata kupił plastikową z witrażowymi okienkami, w którą się wkładało jedną z lampek choinkowych. To był dopiero hit!
Na stole obowiązkowo stał stroik. A za Mikołaja przebierał się mój tato. Nie mieliśmy jednak takiego pięknego stroju, jaki teraz można kupić w każdym sklepie. Tato zakładał więc kożuch baranem do wierzchu, jakąś czapę, a brodę robił sobie z waty. I też było fajnie. Bałam się tego Mikołaja długie lata, zanim się zorientowałam, że to mój tatuś.
Moja babcia była bardzo religijna i hołdowała tradycjom.
Dlatego stawała na głowie, by na stole znalazły się wszystkie tradycyjne potrawy, a pod obrusem sianko. Po kolacji obowiązkowo śpiewaliśmy kolędy, a starsi o północy ruszali na pasterkę. Raz byłam na pasterce i ja. Pamiętam przyciemniony kościół i ludzi śpiewających kolędy. Pamiętam, też, że pewnego roku, nikt nie poszedł na pasterkę, bo była godzina policyjna, a moja babcia płakała.
Co dawało się na prezenty? Chyba podobnie jak teraz. Perfumy, skarpetki krawaty, rajstopy. Dzieciaki obowiązkowo musiały do prezentu dostać paczkę ze słodyczami. Jakie swoje prezenty pamiętam? Chyba najbardziej pamiętnik, taki do którego później wpisywały się koleżanki, podsuwało się go nauczycielom, a ja dawałam też do wpisu mojej rodzinie. Dziadek przekalkował mi do pamiętnika różę, a babcia napisała bym patrzyła sercem. To chyba był mój najpiękniejszy gwiazdkowy prezent.
Do samych świąt też przygotowywaliśmy się długo przed. Dom musiał błyszczeć. A do jedzenia obowiązkowo były szynka i śledzie. Surową szynkę mama skądś zdobywała, a dziadek później wędził ją w beczce w parku za blokiem z moim tatą i wujkiem. To było super, bo zawsze przy okazji piekliśmy ziemniaki i jedliśmy je z solą, a panowie byli coraz weselsi.
Zawsze były też, wystane godzinami w kolejce – pomarańcze i banany. Mama z babcią miesiącami zbierały kartki na mięso, by Święta były wystawne i bogate. Odwiedzaliśmy się z rodziną i świętowaliśmy w dużym gronie. Zawsze było tłoczno, wesoło i gwarno. Ale ja najbardziej lubiłam, jak już goście wychodzili i zostawała na noc moja siostra cioteczna Ania, którą buszowałyśmy późno w noc, gadając i bawiąc się nowymi zabawkami.
W zakładach pracy odbywały się tzw. Gwiazdki
dla dzieci pracowników. Zazwyczaj były to przedstawienia w teatrze, lub bal z konkursami na sali fabryce, po których dostawaliśmy paczki ze słodyczami i upragnionymi pomarańczami, oraz bananami. Pamiętam, że któregoś roku, już tak pod lata 80-te, a może na samym początku tych lat. Tata dostał w pracy jako paczkę dla nas, „tonę” batoników Princi Polo. Mieliśmy ich pełen barek. Chyba z pół roku nie jedliśmy innych słodyczy.
W przedszkolu nie przedstawialiśmy jasełek, ani innych przedstawień o tle religijnym. Raczej ogrywaliśmy Dziadka Mroza i Śnieżynki. Raz grałam takiego Dziadka. To był ogromny zaszczyt. A mój tato, który tego dnia mnie prowadził do przedszkola nie dał mi białych rajstop. Cóż to była z rozpacz. Tata pędem wracał do domu, prał na prędce moje jedyne białe rajtki i suszył suszarką do włosów! Udało się, ale dopiero w połowie przedstawienia. Ależ ja się wtedy wstydziłam…
No i… padał śnieg.
Było mnóstwo śniegu. Chyba nie zdarzały się Święta bez śniegu. Chodziliśmy na sanki, lepiliśmy bałwany, rzucaliśmy się śnieżkami…
Święta tamtych lat były nieco przaśne, może biedniejsze, ale jak to wspomnienie z dzieciństwa, dla mnie pełne magii. Fajnie wrócić, choć na chwilę do tamtych czasów i siebie jako małej dziewczynki. Tymczasem, biorę się dalej za świąteczne przygotowania, by moje dzieci też miały co wspominać.
To mój ostatni wpis przed Świętami, więc już teraz, życzę Wam Wspaniałych, Magicznych Świąt! Bądźcie zdrowi, otoczeni bliskimi i w radosnym nastroju.