Drugą częścią wyprawy zawładnął całkowicie Cesar Manrique. Właściwie już wcześniej, w Timanfaya, mieliśmy okazję spotkać jego ducha i prawie wszystko, co widziałyśmy na Lanzarote z nim się wiązało.
A czemu? Otóż Cesar Manrique, to dla Lanzarotczyków najważniejsza postać w dziejach wyspy. To dzięki niemu rolnicza, biedna, Lanza zmieniła się w atrakcyjne, chętnie odwiedzane i zasobne miejsce.
Cesar Manrique był architektem i wizjonerem. Wymyślił styl w jakim mają powstawać budynki na wyspie i ujednolicił ich styl. To dzięki niemu na Lanzarote nie znajdziecie wysokich, psujących krajobraz, budynków. Z wyjątkiem jednego, znajdującego się w stolicy wyspy Arrecife – taki wyjątek potwierdzający regułę. Zakazał też używania bilbordów i dużych reklam. Nie uświadczycie ich na Lanzarote – prawda jaki miły oddech od wszechobecnej komercji?
Manrique pokazał mieszkańcom wyspy, że lawa i powulkaniczny krajobraz nie są ich utrapieniem, a wielkim skarbem, dzięki któremu turyści będą tłumnie przybywać na Lanzarote i bogacić jej mieszkańców.
Kontynuowałyśmy naszą podróż przez wyspę słuchając opowieści o tym niezwykłym człowieku i jego dziełach, by na obiad zatrzymać się w restauracji Monumento al Campesino, jego projektu, w miejscowości San Bartolome. Ta niezwykła restauracja znajduje się pod Domem – Muzeum Rolnika (Casa Museo del Campesino), również zaprojektowanym przez Cesar’a, tuż obok pomnika o nazwie Fecundidad (Płodność) postawionego rolnikom tej trudnej w okiełznaniu i uprawie, wyspy.
Napisałam „pod Domem” i rzeczywiście. Restauracja mieści się w ogromnej jamie wykutej w lawie. To w niej jadłam jeden z najpyszniejszych, najbardziej zaskakujących i najbardziej (niestety) obfitych, obiadów na Kanarach, aż sobie zanotowałam, co było w menu.
Przystawka: zestaw serów kanaryjskich, ciasteczka gofio, dżem z kaktusa; kozina w winie, ryba z ziemniakami papa bonita i sosem mojorojo, ropa vieja Nieźle? A to dopiero przystawki… Jako danie główne podano chrupiącą, pieczoną, kanaryjską czarną świnię na pure z batatów, oraz grillowane warzywa.Najciekawszy był deser, czyli wulkan (coś w rodzaju panna cotta) na ziemi z brownie. Do tego lawa „wybuchała” w ustach! Całości dopełniło pyszne, półwytrawne wino kanaryjskie. Domyślacie się, jak ciężko, baardzo ciężko, było stamtąd wyjść…
Przejedzone i lekko senne pokonywałyśmy dalsze kilometry trasy, aby dostać się na drugi koniec wyspy i wejść do Jameos del Agua, czyli tunelu wulkanicznego, przetworzonego przez Manrique w kompleks wypoczynkowy. Do tunelu schodzi się w głąb ziemi by najpierw znaleźć się w restauracji. Z restauracji przechodzi się do podziemnego jeziorka, które zamieszkane jest przez maleńkie, endemiczne, białe krabiki, mnie bardziej przypominające miniaturowe raczki. Jest ich całe mnóstwo. Wyglądają na czarnych skałach jak rozgwieżdżone niebo. Nie mogę się od nich oderwać. Jednak czas iść dalej, aby podziwiać, podziemną dyskotekę i wspaniałą skalną salę koncertową, oraz na samym końcu basen, z chyba najsłynniejszą, palmą na całych Kanarach. Basen i jego otoczenie przywodzi na myśl Karaiby. Oj można się tutaj rozmarzyć…
To był ostatni punkt naszej wycieczki na Lanzarote. Wróciłyśmy promem na Fuertę, jako bonus otrzymując od oceanu wspaniały zachód słońca. Od jutra czekało nas zwiedzanie hoteli, oraz Fuerteventury. Ciekawe wypatrywałyśmy kolejnych dni, które miały znów nam przynieść mnóstwo miłych zaskoczeń. Ale o tym już w kolejnym wpisie.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis zapraszam do lektury poprzednich tekstów o Wyspach Szczęśliwych: