Zakładam własny ogródek. Postanowione. Mama mówi, że idą ciężkie czasy. Żywność będzie droga, a z pracą różnie. „A jak będziesz miała swoją marchewkę, sałatę, pomidorka, to zawsze łatwiej”. Skoro mama tak mówi, to mama wie.
Kiedyś już próbowałam mieć przydomowy ogródek:
warzywa i owoce. Ale pogodzenie pracy, małych dzieci, domu i jeszcze ogrodu graniczyło z cudem. Były truskawki, pomidorki i kwiatki, nawet posiałam marchew, rzodkiewkę i sałatę. Ale co wypieliłam, to zarosło, co nie podlałam, to uschło, a z nasion nic nie wzeszło. Do chrzanu z taką robotą. Zrezygnowałam. Zaorałam i trawę posiałam.
Podziwiam kobiety,
które potrafią to wszystko pogodzić. Ja nie potrafiłam. Uważałam, że noc służy do spania przynajmniej między 24 a 5 rano. Dość długo mi zajęło, by się pogodzić z tym że czas nie jest z gumy. I na przykład, gdy dzieci zasypiały w niedzielę na poobiednią drzemkę biegłam coś ukopać, przekopać, przesadzić, wypielić…
Pewnego dnia, gdy maluchy zasnęły,
złapałam za łopatę, żeby wsadzić krzaczek. W pośpiechu wbiłam łopatę w ziemię. Ziemia była twarda i wysuszona. Łopata zasprężynowała i uderzyła mnie w policzek pod samym okiem. Lajpo – na pół twarzy. Eh, pomyślałam, nie dam rady, zrobię co innego. Pobiegłam odłożyć łopatę za dom, a tam ojciec (który czasem wpadał podziałać na działce), ustawił grabie, jak w dowcipie, zębami do góry. Nadepnęłam na zęby, PAC! drugie oko załatwione. Do pracy dwa tygodnie chodziłam w ciemnych okularach.
No i ja to jednak miastowa byłam.
Przeprowadziłam się na wieś, jak się córka urodziła. A tak, w blokach mieszkałam. Nigdy nic nie hodowałam. Starałam się, ale ani wiedzy, ani doświadczenia, ani pomocy.
Teraz jest inaczej.
Dziewczyny prawie dorosłe, nie wymagają tyle uwagi, a chętnych do pracy w ogródku, teoretycznie troje (zobaczymy, wyjdzie w praniu). O wiedzę też łatwiej, bo od czasu mojego poprzedniego ogrodnictwa internet stał się dostępny (ha ha poważnie kiedyś nie wszędzie był internet) i Karol cokolwiek wie, a jego rodzicie to już na pewno. Jest więc kogo się poradzić. Mogę spróbować i założyć własny ogródek.
Karol obiecał przygotować kawałek ziemi
pod sadzonki, ale jeszcze nie teraz. Jest początek kwietnia, trochę za zimno. Czekam i czekam. Nie mogłam się doczekać. W końcu go wyciągnęłam na koniec kwietnia. No chyba już można?!
Zrezygnowany wsiadł w auto z wielce sceptyczną miną, ale pojechał. Kupiliśmy truskawki, poziomki, borówkę amerykańską, pomidorki koktajlowe, ogórki i kwiaty. Ja ambitnie dołożyłam do koszyka nasiona marchwi, sałaty, pietruszki, rzodkiewki i pora.
Karol skopał mi ziemię. Wsadził truskawki i poziomki, a ja posadziłam pomidorki, oraz ogórki. Jakież było moje zdziwienie, gdy pomidory i ogórki po trzech dniach padły. Jak to? Przecież podlewałam. A są suche?! Aha, noce były zimne. Roślinki przemarzły. Ok. Teraz będę wiedziała. Albo później wysadzić, albo okrywać na noc. Kolejne podejście zrobimy po Zimnych Ogrodnikach. Wsadzimy pomidory o ogórki raz jeszcze.
Posialiśmy też warzywa
Karol pokazał mi jak zrobić kiełkownicę z platonek na jajka. Fajna sprawa. Składasz dwie platonki razem, wsypujesz ziemię w dołki tak, żeby zostało trochę miejsca na dosypanie ziemi za chwilę. Sypiesz nasiona, przykrywasz ziemią i podlewasz. Platonki powinny być stale wilgotne, mówi Karol, więc podlewamy. Takie platonki są o tyle lepsze od sadzenia w ziemię bezpośrednio, że jak jest zimno, to możesz je schować do domu, no i jak coś wyrasta, to wiesz, że to co z ziemi wystaje, to jest to, co posiałaś, a nie chwast.
Z tym pieleniem to trzeba uważać.
Ja ostatnio, jako świetna ogrodniczka, wypieliłam Karolowi estragon myląc go z perzem. I po co te nerwy? Przecież ładnie wypieliłam… Na szczęście szybko zauważył i wsadził w ziemię z powrotem. Może przeżyją.
Moje nasionka w końcu zaczęły kiełkować.
Najszybciej wschodzi nagietek, który wysiałam, żeby mieć swoje kwiatki na kosmetyki (nagietek jest rewelacyjny dla skóry). Wysiałam do skrzynek bez większych ceregieli. Postawiłam po słonecznej stronie, bo tak było na opakowaniu i …rośnie! Juhuu! Warzywa idą w górę wolniej, jednak już widać maleńkie zielone łebki. A ja już myślałam, że się popsuły, bo ileż można kiełkować?! Rozumiem dwa dni, ale dwa tygodnie?! Jak będą trochę większe, trzeba będzie je przepikować, cokolwiek to znaczy. Brzmi groźnie, ale Karol mówi, że to łatwe. Cóż, muszę mu zaufać. Na razie to dla mnie czarna magia, ale chyba dam radę?
Na truskawkach zawiązały się pierwsze owoce. Pewnie za tydzień będzie już można sobie skubnąć. Ale to będzie frajda!Już się ni mogę doczekać, jak to wszystko zacznie rosnąć i dojrzewać. Przygoda, przygoda… Ciekawe co nam z tego ogrodnictwa wyjdzie?