To będzie krótka historia o miłości. Mojej miłości do Zumby. Aby ją opowiedzieć, muszę się do czegoś przyznać. Jestem instruktorką Zumby. Poważnie. Prawie pięć lat. O kurczę, to już pięć lat?! Ależ ten czas leci… Pewnie teraz liczycie, kiedy zaczęłam… Macie rację. Już byłam ponad dwa razy pełnoletnia. Decyzja o zostaniu instruktorką była jedną z najlepszych w moim życiu.
Dlaczego dzisiaj o tym piszę? Bo dzisiaj zaczynam swój kolejny sezon i nie mogę się już doczekać zajęć! Już widzę moje najukochańsze Baby, ich uśmiechy i zapał w oczach. Słyszę gwar ploteczek i powakacyjnych opowieści…
Tak na prawdę z częścią z nich spotykałam się latem, ponieważ udało nam się kilka razy występować na naszych lokalnych świętach, ale teraz… Teraz będziemy już chyba wszystkie!
Jak to się zaczęło?
Otóż jakieś osiem lat temu poszłam z koleżanką na zajęcia salsy dla pań. Ale nudziłam się jak mops. W koło powtarzałyśmy te same kroki, liczyłyśmy do czterech i zastanawiałam się, czy dalej też się nauczę liczyć. To było całkowicie niezgodne z moim temperamentem i ogólnym brakiem okiełznania. Do tego instruktorka uczyła nas, jak wtedy sądziłam, bardzo nieprzyzwoitych ruchów, potrząsania biustem i w ogóle i strasznie się tego wstydziłam. A najbardziej tego, że ona patrzy i ocenia.
Pewnego dnia idąc ulicą zobaczyłam plakat z roześmianą, pełną energii i potarganą dziewczyną na którym przeczytałam: „ZUMBA – taniec, radość, energia. Spróbuj! To łatwe” Sami rozumiecie, że tego samego dnia musiałam po prostu zadzwonić do klubu i zapisać się. Nie mogłam się doczekać. Czułam, że to będzie to.
Aż wreszcie nadszedł dzień pierwszych zajęć. Sala była pełna dziewczyn. Były i starsze i młodsze i już całkiem dojrzałe. Pozajmowały miejsca, byle jak najbliżej instruktorki i nie ruszały się, żeby nikt ich nie podszedł. Stanęłam skromnie w ostatnim rzędzie, obawiając się nieco wyśmiania i tego, czy sobie poradzę. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Na salę wpadła Asia, nasza instruktorka, wyglądająca jak polska wersja połączenia Jenifer Lopez i Shakiry. Puściła muzykę i… przepadłam. Nie wiem kiedy skończyła się ta pierwsza godzina. Bawiłam się jak nigdy, spocona byłam jak nigdy…
Tak przetańczyłam kilka lat z niezmiennym entuzjazmem, czekając kolejnych spotkań i namawiając coraz to nową koleżankę. Pewnego dnia zabrałam ze sobą Różę, moją znajomą, byłą tancerkę. Pech chciał, że tego dnia nasza J. Lo. Shakira się pochorowała i zastępowała ją dziewczyna, która z Zumbą miała niewiele wspólnego. Róża tak popatrzyła, popatrzyła i rzekła „Ty to byś lepiej poprowadziła, niż ona. Czemu nie zrobisz sobie kursu instruktorskiego?”. „No właśnie”, pomyślałam, „Czemu jeszcze nie zrobiłam kursu?” i tak myślałam, myślałam i myślałam…
Czas płynął, życie się toczyło i tak myślałam aż do momentu rozstania się z mężem. To był impuls, żeby w końcu wziąć tyłek w troki i zrobić coś ze sobą. Bardzo potrzebowałam czegoś co by mnie podbudowało, pokazało mi, że jestem coś warta. Przypomniałam sobie, że przecież miałam zapisać się na kurs instruktorów Zumby. To było to! Jak pomyślałam, tak zrobiłam i wciągu miesiąca od podjęcia decyzji byłam już w drodze do Poznania, gdzie odbywał się taki kurs.
Kurs zaliczyłam, dostałam papiery i sądziłam, że tak trochę, gdzieś z koleżankami, będę się umawiała na tańce. Jednak los chciał inaczej. Jedna moja przyjaciółka zaciągnęła mnie do klubu gdzie szukali instruktora i nawet nie przeszkadzało im moje 40+. Druga zapytała, czy nie chciałabym w jej miejscowości poprowadzić zajęć dla mieszkanek, bo nic się nie dzieje i nie ma gdzie z domu wyjść.
I tak w ciągu dwóch miesięcy zaczęłam pracę jako instruktorka na pełny etat, pracująca w klubach i prowadząca własne grupy. Nie uwierzycie, ale tańczyłam kilkadziesiąt godzin tygodniowo. To było szaleństwo! Okazało się, że Zumba kocha mnie, tak samo jak ja ją. To był najszczęśliwszy czas w ciągu ostatnich lat. Niestety w pewnym momencie mój organizm powiedział stop i zmusił mnie do zmiany głównego zajęcia.
Jednak Zumby nie zostawiłam tak całkowicie. Zostałam przy moich najukochańszych grupach, w których moje kursantki, to już teraz też moje przyjaciółki. I tak już tańczę piąty sezon.
Za co tak bardzo kocham Zumbę?
Przede wszystkim za niesamowitą radość jaką mi daje. Za cudowne dziewczyny, które poznałam. Za to, że nawet gdy przychodzę na zajęcia zmęczona jak pies, nic mi się nie chce, źle się czuję i w ogóle do dupy, staję przed dziewczynami, włączam muzykę i… wszystko przechodzi. Znikają bóle, smutki, głupia szefowa, problemy dzieci, problemy z kasą i podły ex. Jesteśmy tylko MY i MUZYKA i tylko to się liczy.
Żebyście widzieli to szaleństwo jakie się dzieje na naszych spotkaniach… Najbardziej mnie cieszy, że dziewczynom z czasem puszczają hamulce. Szaleją, krzyczą, wygłupiają się, trzęsą czym popadnie. Cieszą się tańcem, byciem z innymi dziewczynami, wolnością. Czasem, przy spokojnych, pięknych melodiach przymykają oczy (a ja to na pewno) i totalnie odlatują. Przez tą jedną godzinę nie są matkami, pracownicami, żonami, szefowymi, profesorkami. Są pięknymi, czującymi swoje ciało i swoją kobiecość, kobietami. I to jest chyba najpiękniejsze.
A po zajęciach… Wracamy do domów, do najbliższych, z uśmiechami na buziach i tylko nogi nam tańczą pod biurkami i biodra się kręcą przy gotowaniu obiadów…
I to sprawia, że jestem szczęśliwa.
Wy na pewno też macie takie swoje małe szczęścia, ciche miłości. Piszcie, dzielcie się.