Po dniu odpoczynku na plaży w Argassi kontynuowaliśmy zwiedzanie Zakynthos. Tym razem przesiedliśmy się do samochodu, ponieważ słyszeliśmy, że na stromych serpentynach północnej części wyspy quadem można się nieźle namęczyć. I powiem, że była to dobra decyzja, ponieważ rzeczywiście ta część Zante obfituje w bardzo strome, a do tego wąskie podjazdy, oraz ostre zakręty.
Czwartego dnia
Udaliśmy się malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża na północ. Naszym głównym celem były Błękitne Jaskinie (Blue Caves), jedna ze sztandarowych atrakcji Zakynthos. Po drodze zaś chcieliśmy odwiedzić kilka zatoczek w celu miłego plażowania i z nadzieją na snurkowanie. Nasz pierwszy postój to
Plaża Xygia
do której schodzi się po stromych schodkach z tawerny o tej samej nazwie. Tawerna to duże słowo. Raczej budka z sokami, przekąskami, kilkoma krzesłami i hamakiem, ale tak klimatycznie zaaranżowana, że możemy się zgodzić na słowo tawerna. Przy tawernie uważny obserwator zauważy ciekawy wynalazek skonstruowany z części rowerowych, linki i koszyka, służący do transportowania na plażę różnych dobrodziejstw. Nie ma się co dziwić. Bieganie po tych schodach w tę i z powrotem albo da kondycję, albo zawał.
Xygia słynie z właściwości leczniczych, gdyż woda w zatoce zawiera związki siarki. Ciekawa byłam, czy to prawda, że zapach tej plaży nie jest zachęcający. I trochę się zawiodłam, bo nie cuchnęło tak bardzo, jak legendy głoszą.
Plaża jest niewielka i spokojna. Położona wśród skał i niezbyt zatłoczona. Naprawdę przyjemne miejsce.
Z Xygii wypływają stateczki na Błękitne Jaskinie i do Zatoki Wraku. My jednak chcieliśmy płynąć jak najkrócej, by nie tracić dnia na puste przeloty. Gdy już trochę poleniuchowaliśmy i zadbaliśmy o nasze ciała poddając je siarkowym kąpielom, udaliśmy się dalej ku maleńkiej, schowanej zatoczce o nazwie
Mikro Nisi
Zatoczka ukryta jest za tawerną i mini portem o tej samej nazwie. Trzeba mocno wypatrywać tej zatoczki i nie poddawać się. Warto ją bowiem odwiedzić. Wchodzi się na nią po kamiennych schodkach biegnących po skałkach tuż nad wodą. Mikro Nisi jest naprawdę mikro. Jest tak maleńka, że czworo ludzi na niej to już tłok. Przez chwilę udało nam się być na niej jedynymi gośćmi, ale nie za długo. Zatoczka obfituje bowiem w morskie żyjątka, co przyciąga amatorów snurkowania.
Gdy już się napatrzyliśmy na podwodny świat, postanowiliśmy zdobyć najbardziej wysunięty na północ punkt wyspy, czyli
Przylądek Skinari
Przylądek Skinari, słynie z kilku rzeczy. Znajduje się tam latarnia morska, którą widzieliśmy z daleka – jakoś nie mogliśmy znaleźć ścieżki do niej prowadzącej. Ze Skinari najlepiej też widać Kefalonię, która tutaj jest naprawdę blisko. No i na Skinari są wiatraki. Jako miłośniczka nie tylko wody, ale i wiatru, nie mogłam się doczekać, by je zobaczyć. Fajne są, choć mocno komercyjne i nie do końca jestem przekonana, czy są stare i kiedyś pracowały, ale na pewno wyglądają malowniczo. Tuż obok znajduje się tawerna z cudownym widokiem na wiatraki i na piękne, białe klify. Bardzo byliśmy nastawieni, żeby właśnie tutaj zjeść obiad. Ale tawerna okazała się wielkim rozczarowaniem. Oprócz widoków niewiele miała do zaoferowania. Menu typu fast food. Brzydki wystrój. Wysokie ceny i kelnerzy niezainteresowani gośćmi. Po 15 minutach czekania, aż ktoś do nas podejdzie, zniesmaczeni udaliśmy się do tawerny Faros, która znajduje się na raostaju dróg pomiędzy wiatrakami, a drogą sam czubek przylądka. I to miejsce podobało nam się bardzo. Pod każdym względem.
Ze Skinari można wziąć rejs do Błękitnych Jaskiń, które znajdują się dokładnie pod tawerną i wiatrakami. Ale i tutaj spotkał nas zawód. Długa kolejka do tzw kasy, niemiła pani, zniecierpliwiona naporem turystów i ceny wcale nie niskie, spowodowały, że zawróciliśmy i pojechaliśmy do
Agios Nikolaos Port
by tam poszukać jakiejś łodzi. Agios Nikolaos to przemiłe miejsce. Wzdłuż ulicy znajduje się kilka punktów sprzedaży biletów na rejsy do Błękitnych Jaskiń i Zatoki Wraku, oraz tawern wystawiających swoje stoły prosto pod oliwne drzewka tuż przy brzegu morza. Kilkanaście jachtów zacumowanych do nabrzeża (jakże miły widok memu sercu).
Atmosfera spokoju i sielskich wakacji bez pośpiechu, to chyba najlepsze określenie dla tego miejsca. Właśnie stąd wzięliśmy mini rejs do
Błękitnych Jaskiń
I tu dopisało nam szczęście. Nasz skipper przemiły człowiek. Opowiadał nam łamaną angielszczyzną o jaskiniach i ich historii. Były legendy i ciekawostki. Z niesamowitą precyzją, którą jako żeglarz, szczególnie doceniam, wpływał do jaskiń mając po bokach po kilka centymetrów zapasu by nie otrzeć burt o skały. A po co wpływał? Aby pokazać nam błękitne jak niebo plamy wody, które pojawiały się mimo braku słonecznego światła, oraz koralowce przyczepione do ścian jaskiń.
Błękitne Jaskinie stanowiły punkt kulminacyjny tego dnia, a jeszcze zostało nam trochę czasu. Dlatego w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kąpiel i opalanie w ostatnich promieniach słońca na plaży
Makris Galios
Makris Galios też jest przyjemną zatoką. Tuż przy plaży znajdują się niewielkie jaskinie, które można śmiało odwiedzić wpław. Co też z ochotą uczyniłam. A po ich zdobyciu wylegiwałam się z Karolem na gładziutkich otoczakach wypełniających plażę. Ta część Zakynthos opanowana jest przez Włochów. Z przyjemnością więc leżałam i słuchałam cudownej muzyki tego języka aż do zachodu słońca.
Piąty – ostatni dzień
przeznaczyliśmy na zachodnią część wyspy, ciekawi ile miejsc uda nam się odwiedzić. Tym razem nie jechaliśmy nie wzdłuż wybrzeża, a przez górzysty, wypalony przez pożary, prawie nie zamieszkany interior. Z rzadka pojawiały się w oddali pojedyncze domy. Zastanawialiśmy się, jak trzeba być dzielnym by mieszkać na takim odludziu. Choć odległości na Zakytnhos są niewielkie, to kręte drogi sprawiają, że dojechanie z takich domostw, do chociażby sklepu po przysłowiowe „fajki” jest już wyzwaniem.
Volimes
Pierwszym przystankiem w naszej podróży było spokojne, wręcz senne miasteczko – Volimes. Jego mieszkańcy trudnią się szeroko pojętym rękodziełem. Cały rok tkają, haftują, szydełkują, lepią misy z gliny, by w okresie wakacyjnym zamienić swe domy i podwórka w stragany pełne przecudnych, oryginalnych wyrobów. Miałam wrażenie, że znalazłam się w rękodzielniczym raju. Gdybym mogła kupiłabym tam wszystko, a najchętniej nauczyła się czegoś nowego. Karol z trudem wyciagnął mnie z miasteczka i ruszyliśmy w stronę
Zatoki Wraku
Zatokę można podziwiać z wody, lub z góry. My wybraliśmy ten drugi sposób. Zbliżając się do punktu widokowego mijaliśmy samochodem umęczonych uczestników wycieczek zorganizowanych, wlekących się z, lub do autokarów stojących na parkingach w dość dużej odległości od punktu docelowego. Strasznie im współczuliśmy, bo dzień był upalny, a droga wiodła pod górkę.
Główny punkt widokowy, do którego dążą wycieczki to niewielki balkonik, do którego wiedzie długa, nawet kilkudziesięciominutowa kolejka. Myślałam, że jest to jedyny sposób zobaczenia zatoki, stanęliśmy więc karnie w ogonku. Czekaliśmy niedługo. Może dziesięć minut. Nasi następcy mieli mniej szczęścia. Przyjechało właśnie kilka autokarów i czas oczekiwania mocno się wydłużył. Na balkonik wchodzi sie maksymalnie po dwie osoby i szybko robi zdjęcie pod obstrzałem, napierających, zniecierpliwionych turystów. Jaki efekt?
Prawda, że udane zdjęcie? Kompletnie nic nie widać, hi hi.
Karol miał już dość łażenia w upale. Ja jednak postanowiłam sprawdzić, gdzie podąża część turystów i ruszyłam za nimi na sąsiednie wzgórze. Warto było. Wzgórze, samo będące okazałych klifem, okazało się wspaniałym miejscem do podziwiania Zatoki i pobliskich, imponujących, białych klifów. Nie klify i nie widoki jednak, budziły moje największe zainteresowanie, a turyści, którzy dla fajnego selfie ryzykowali życie. Czekałam tylko, aż co poniektórzy cofając się tyłem, by zrobić sobie dobre zdjęcie z Zatoką, spadną z niezabezpieczonego urwiska. Ponoć takich przypadków jest tam całkiem sporo…
Po zgiełku Zatoki Wraku miłą odmianą był kolejny punkt naszej wycieczki, czyli
przydrożny klasztor
maleńki monastyr, znaleziony nieco przypadkowo, zaskakiwał ciszą. Brodaci mnisi od czasu do czasu przemierzali dziedziniec zajęci swoimi sprawami. Przed kaplicą wystawione na stole pamiątki i koszyk na zapłatę za nie uczyły zaufania do ludzkiej uczciwości. Miła chwila wyciszenia i zatrzymania w naszej mini podróży.
Anafonitria
Początkowo myśleliśmy, że poprzedni klasztor to właśnie monastyr w Anafonitria. Jakież było nasze zdziwienie, gdy trafiliśmy na ten właściwy. Nieco większy, częściej odwiedzany przez turystów, ale równie piękny.
Tuż obok klasztoru znajduje się tawerna, w której zjedliśmy pyszny obiad i którą bardzo polecam, jak będziesz w okolicy. Obok nas przy stole odrabiał lekcje wnuczek właściciela, a później jadł obiad z rodziną w przyjaznej atmosferze. Aż przyjemnie było ich obserwować.
Najedzeni, ale i zmęczeni upałem, chcieliśmy się wreszcie wykąpać w morzu. Udaliśmy się więc do
Porto Vromi
Porto Vromi to dwie zatoczki przedzielone górzystym cypelkiem. Do każdej z zatoczek wjeżdża się z zupełnie innej drogi, którą dość wcześnie trzeba wybrać. My wybraliśmy część bardziej północną, do której jedzie się z Anafonitrii dość wąską i krętą drogą. Do części południowej dostaniesz się z miejscowości Maries. Porto Vromi słynie z jaskiń, z których jedna to jaskinia o nazwie Twarz Posejdona. Aby do niej dotrzeć, można wypożyczyć np. rower wodny. Ja postanowiłam dopłynąć do niej wpław i przy okazji zajrzeć za cypel, by zobaczyć jak wygląda druga strona Porto Vromi. Zatoka jest stosunkowo wąska, a przy jej spadzistych ścianach mieszka mnóstwo kolorowych ryb, ukwiały i jeżowce. Warto więc założyć maskę i trochę tam pomyszkować. Plaża również jest ciekawa i przypomina nieco muszlę amfiteatru. A jeśli lubisz skoki do wody, znajdziesz tu betonową platformę z mini trampoliną.
Do
Porto Limnionas
wiodła chyba najbardziej kręta, wąska i stroma droga, jaką kiedykolwiek jechałam. Czasami, wspinając się po niej naszym małym autkiem miałam wrażenie, że nie da rady dojechać do szczytu, który z resztą wydawał nam się końcem drogi, ponieważ było widniało tylko niebo na horyzoncie przed nami. Ani zakrętu, ani dalszego ciągu trasy nie widzieliśmy. Ale warto było. Porto Limnionas to miła zatoczka do plażowania, której także znajdziesz pełno ryb. To tutaj miałam spotkanie ze stworem, który przypominał węża morskiego i który napędził mi sporego stracha. Dzień powoli dobiegał końca, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć
Porto Roxa
Chyba najbardziej komercyjne miejsce do kąpieli po tej stronie wyspy. Znajdują się tutaj dwie tawerny przy, których funkcjonują dwie odmienne, acz kamieniste plaże. Jedna z tawern mieści się nad wąską zatoką o stromych skałach i wypuszczonych zeń drewnianych platformach, z których śmiałkowie skaczą do wody z wysokości kilku metrów. Druga położona jest na bardziej rozległym, płaskim terenie i oferuje łóżka balijskie, które w chylącym się do horyzontu słońcu, wyglądają nader romantycznie.
Do hotelu postanowiliśmy wrócić zjeżdżając nadal w dół wyspy. Przy okazji trafiliśmy na miejsce, z którego roztaczał się niesamowita panorama od Zatoki Laganas, aż po Zante Town.
Zakynhtos, mimo że jest niewielką wyspą, kryje w sobie tak wiele ciekawych miejsc, że aż byliśmy zaskoczeni. Tydzień pobytu tam zdecydowanie był za krótki. Nie zdążyliśmy zajrzeć jeszcze w kilka fajnych miejsc, a i plażowanie w zatoczkach mogłoby, być dłuższe. Może jeszcze tam wrócimy, gdy już zwiedzimy resztę Świata, by nacieszyć się spokojem zatoczek zachodniego wybrzeża, widokami, oraz odwiedzić miejsca, których nie widzieliśmy, kto wie?
Wycieczki lokalne na Zakynthos i inne greckie wyspy kupisz online na seeplaces.com.
Jeśli zaciekawiło Cię Zakytnhos, zapraszam Cię do lektury poprzednich wpisów: