Byłyście już na filmie „Dywizjon 303 historia prawdziwa”? Jeśli nie, to nie idźcie. Chyba, że chodzicie do szkoły i macie to zadane jako lekturę, albo wybieracie się w ramach zaprzyjaźniania ze swoim facetem. Ja tak uczyniłam i taka korzyść z wyjścia do kina, że wyszliśmy razem i że on był szczęśliwy jako miłośnik lotnictwa, historii i książek Arkadego Fiedlera. Ale sam film – tragedia.
Nie jestem fanką gatunku, ale nie o to chodzi, że gatunek nie ten. Powiedzmy sobie szczerze „Top Gun” to to nie jest. Wątki porwane, jakby każdą scenę pisał inny scenarzysta i nawet nie zadzwonił do drugiego zapytać co u niego w scenie będzie się działo. Poskładane też tak, że trzeba nieźle się czasem domyślać o co chodzi. Sceny bitew, podobno niezłe jak na wykorzystany budżet, ale mnie nie zwaliły z nóg. Trochę samolocików polatało. Co jakiś czas, któryś leciał w dół z dymkiem. Rozumiem, że był zestrzelony, ale to bardziej się domyślałam, niż było to widać. Dynamika żadna.
Generalnie trudno się w film wciągnąć i identyfikować z bohaterami. Postacie są płas kie i bez wyrazu. I nie chodzi tu nawet o grę aktorską, tylko o zarysowanie postaci. Nijak nie potrafiłam się przejąć tym, co się działo na ekranie, bo nie działo się za wiele.
Akcja wyglądała mniej więcej tak: kilku przystojnych, młodych ludzi siedziało w baraku na polu ze swoimi samolotami. Wieczorami pili w pubie, gdzie początkowo byli lekceważeni, a później uwielbiani. Rano wylatywali sobie polatać (rozumiem, że na kacu). Napotykali (w kilku) sześćset (na ekranie było kilka) samolotów wroga, wygrywali i wracali pić dalej. O tym, że wygrali i że tych wrogów było kilkuset dowiadujemy się z rozmów, a nie porywających scen batalistycznych (o czym już pisałam).
Do tego dochodzi wątek hitlerowskiego pilota dobrego człowieka, który ze swej dobroci zestrzeliwuje samoloty aliantów i złego hitlerowskiego pilota, który ponieważ jest zły, zestrzeliwuje samoloty aliantów. I co z tego mają jeden i drugi? Ano nic. I tu przynajmniej płytki, ale jakiś morał mamy.
Aha i wątek miłosny. Bo jak gra Zakościelny, to wątek miłosny musi być. Ale w tym filmie po co on? Szczerze mówiąc nie wiem. Ani wzruszeń, ani podkreślenia trudności sytuacji i zagrożeń jakie niosła misja naszych pilotów. Chyba tylko po to, żeby kobitki też na film przyszły.
Jednym zdaniem, agitka i film ku pokrzepieniu. Ale ja jakoś nie czułam się pokrzepiona. Podobno miał odczarować wrażenie po filmie „Bitwa o Anglię”, że nie tylko Anglicy, ale też Polacy wygrali tę batalię i mieli w niej swój ogromny udział. Tylko kto uwierzy, że kilku chłopaków pijących co wieczór w pubie wygrało tak potężną bitwę? Wiem, że tak nie było, ale film niesie właśnie taki przekaz.
jako ten opisany miłośnik lotnictwa poczułem się trochę wywołany do tablicy. Tak więc film mi się podobał , jednak zgodzę się, że jako film sam w sobie do bani całkiem – wszystko co opisałaś jest prawdą. Szmira totalna pod każdym względem jednak… Czytając książki o tym, interesując się historią lotnictwa polskiego trzeba przyznać, że zwrócenie uwagi na prawdę historyczną zwyczajnie się chłopakom należało. Pominięci po wojnie, spychani na margines, zagubieni w obcym kraju a do swojego powrotu nie mieli. Takie rzeczy trzeba przedstawiać młodemu pokoleniu. Film ma naprostować fakty i zapoznać z historią młode pokolenia. Niestety jaki budżet jaka polityka… Czytaj więcej »