A więc stało się. Rzuciłam się na głęboką wodę i po raz kolejny zaczęłam od nowa. Niedawno pisałam Wam o tym, że podjęłam trudną decyzję i zmieniłam pracę. Przed zmianami blokuje nas strach, bo kiepskie znane jest lepsze od nieznanego. Ja też się boję, nawet bardzo, jednak uważam, że warto próbować i jak nam nie pasuje, nie ma co się męczyć.
Poprzednie zajęcie może i było ciekawe, ale wprowadzało chaos w moje życie i powodowało, że wiecznie się gdzieś spieszyłam, goniłam, a mimo to na wszystko brakowało czasu. I to za niewygórowane pieniądze i brak stabilizacji. Wiecie, można przez jakiś czas się przemęczyć, pracować bez ubezpieczeń, ale być stażystką 40+ to nie jest fajne uczucie. Może gdybym była dziewczyną po studiach, na utrzymaniu rodziców to by była niezła praktyka. Jednak teraz to ja jestem tym, kto utrzymuje dom i ma zapewnić dzieciom bezpieczeństwo.
Z drugiej strony, uwielbiam podróże i od dawna marzyło mi się zajęcie z nimi związane. By podróżować i poznawać świat imałam się różnych zajęć i sposobów. Aż wreszcie nadarzyła się okazja! Podwójna! Okazja na ustabilizowanie swojego życia, na pracę, która pozwoli mi więcej podróżować i… uszczęśliwiać ludzi (mam nadzieję) i siebie. Pracuję w biurze podróży. Sprzedaję ludziom marzenia, rozmawiam z nimi, poznaję ich historie.
Idąc pierwszego dnia myślałam, że umrę. Nie mogłam w nocy spać, bolał mnie żołądek i nie mogłam się uspokoić. Zupełnie jakbym znów musiała zdawać maturę. Sto razy przejrzałam się w lustrze zanim wyszłam z domu, czy aby na pewno wyglądam na wiarygodną, profesjonalną pracownicę biura podróży? Czy od takiej babki ktoś chciałby kupić wycieczkę? Na ugiętych nogach szłam do biura nie będąc pewna, czy sobie poradzę. Jednak jakoś przeżyłam ten pierwszy dzień.
Oczywiście jak to na początku nie jest łatwo. Uczę się wszystkiego od nowa od zapoznania z instrukcją obsługi mopa, poprzez dokładne poznanie oferty, do obsługi programów rezerwacyjnych. Ale czuję się szczęśliwa. Podejmuję nowe wyzwanie, spotykam ludzi i może nie będę podróżowała Bóg wie ile, ale jestem bliżej spełnienia swoich marzeń o zwiedzaniu Świata.
I wiecie, nie widziałam, albo zapomniałam jak to fajnie mieć spokój. Mieć pewność, że masz ubezpieczenie, gdy pójdziesz do szpitala, twoja rodzina nadal będzie miała co jeść. Móc ugotować obiad, posprzątać, zrobić pranie bez zadyszki. Mimo kilku dni spędzonych w nowej pracy, zaczynam go odczuwać. Mam wrażenie, że moje dość zwariowane, niepoukładane życie raptem zaczęło się układać i to nie tylko pod tym względem (ale o tym kiedy indziej). Chyba więc warto rzucać się na głęboką wodę? Mam nadzieję, że też tak myślicie i będziecie mnie wspierać w tej nowej sytuacji.
Trzymajcie kciuki, please.