Był ostatni dzień urlopu. Świeciło piękne słońce i postanowiliśmy pójść na plażę. Siedziałam, patrzyłam na żaglówki halsujące po jeziorze. Wystawiałam twarz do wiatru i rozmyślałam, jakby było super dzisiaj pożeglować. Tęskniłam za żaglami wręcz boleśnie. I pocieszałam się w duchu, że nic straconego, wakacje się kończą, ale sezon żeglarski trwa, może uda się jeszcze popływać, coś sobie zorganizujemy. Ale tak bardzo, bardzo chciałam być na łódce już teraz!
Nic to, pójdę się wykąpać. Chociaż tyle z tego pięknego dnia… Weszłam do jeziora, żeby popływać. Nagle moją uwagę przykuła żaglówka, która usiłowała dobić do kei, lecz bardzo silny wiatr spychał ją na mieliznę przy plaży. Robiło się nieciekawie. Sterniczka, około czterdziestki i dwie dziewczynki, na oko gimnazjalistki, robiły co mogły, ale wiatr robił z łajbą co chciał. Łódź nie miała silnika, kobitki były zdane na łaskę wiatru. By wydostać się z mielizny podniosły miecz, co spowodowało dryf jachtu bez żadnej kontroli w stronę zacumowanych w pobliżu łódek.
Kilku mężczyzn w wodzie zaczęło się śmiać, inni wykrzykiwali z pomostu bardzo mądre rady, ale jakoś nikt nie wpadł na pomysł, żeby im pomóc. Żal mi się dziewczyn zrobiło. Wiem jak to jest, gdy spotyka Cię trudna sytuacja na żaglach, wszyscy mądrzy na brzegu, a Ty musisz coś wykombinować i poradzić sobie. Szczególnie niefajnie jak jesteś kobietą. Wtedy to dopiero jest ubaw i satysfakcja, że baba za sterem nie daje rady…
Więc tym bardziej im współczułam i niewiele myśląc podeszłam do żaglówki. Pomogłam dobić do brzegu i zacumować. Nic takiego. Poprowadziłam łódkę na linie do wolnej kei i tyle. Każdy by mógł to zrobić. Sterniczka wyglądała na umordowaną, a dziewczynki miały grobowe miny. Z radością zeszły na brzeg czując, że są bezpieczne. Popatrzyłam na nie i zaproponowałam, czy nie chcą dwóch załogantów do pomocy. Przyjęły moją propozycję z nieukrywaną ulgą.
I tak oto moje marzenie, by popływać tego dnia dość nieoczekiwanie się spełniło! Dziewczyny odpoczęły chwilkę, znalazł się jeszcze jeden uprzejmy człowiek, który pomógł nam wypchnąć łódź z mielizny, postawiliśmy foka, (niewielki żagiel z przodu łódki) i powoli, powoli wyciągnęliśmy się z naszej, trudnej tego dnia, zatoczki. Postawiliśmy i zrefowaliśmy grota (lekko zwinęliśmy większy żagiel, tak się robi gdy wieje silny wiatr) i popłynęliśmy na pełne wody jeziora.
To było świetne żeglowanie, słońce, wiatr, szkwały przechylające łódkę. Po prostu ekstra! Tak jak lubię najbardziej. Aż chciało mi się krzyczeć z radości! A na dodatek liny żaglówki związały na chwilę nasze losy z zupełnie przypadkowymi ludźmi, a ja tak bardzo lubię poznawać ludzi i ich historie. Czy można chcieć więcej?
Okazało się, że sterniczka to mama z niewielkim doświadczeniem w samodzielnym prowadzeniu łódki, a jedna z dziewczynek to córka, która w tym roku zrobiła patent żeglarza i chciała poćwiczyć. Niestety przeliczyły się trochę w stosunku do panujących warunków i dodatkowe ręce na pokładzie to był dla nich dar od losu. My zaś znaleźliśmy się we właściwym miejscu i o właściwej porze. Przydała się im nasza pomoc i obecność na łódce, a my mieliśmy przypadkiem wspaniały żeglarski dzień.
I znów potwierdziły się życiowe prawdy, że warto pomagać, nawet jeśli ta pomoc jest w sumie niewielka. I że niewolno tracić nadziei, bo nie wiadomo, co nas czeka za rogiem.
Buziaki dla Kingi, Agi, Julki z Gniezna