Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają, choć nie zawsze tak, jak byśmy sobie tego życzyły. Niebacznie wypowiedziałam życzenie nie precyzując go dokładnie…
Wolny czwartek
Tak mi wypadło z grafiku w pracy. Hm, co by tu porobić? Mam zakupy do zrobienia, a tak poza tym? Chyba się trochę poobijam? Może książka? Nowy tekst na bloga? Mydełka porobię, albo buraki zakiszę? Ale będzie super! Taki spokojny, domowy dzień…
- Kasiu idziesz jutro do pracy? – moja mama
- Nie, a co?
- A bo byś mnie na cmentarz podwiozła, wiesz u babci tyle żołędzi i liści, trzeba to posprzątać na Wszystkich Świętych
- Jasne mamo, pojedziemy
- Mamooo na którą idziesz jutro do pracy? – Hania
- Nie idę córciu
- To podwieziesz mnie na przystanek?
- Podwiozę, czemu nie?
- A odbierzesz mi z przychodni receptę? – moje dziecię pyta
- O, to i mnie być leki z apteki odebrała – moja mama
- Słuchaj a po drodze nie kupiłabyś mi liquidów? – Karol
- Pewnie. I tak jadę na zakupy, to ci gdzieś kupię
- Mamo odbierzesz mnie z dworca o 17.30 – sms od starszej pociechy
- Si
- Mamoooo, a odbierzesz mnie z korepetycji? – młodsze dziecię
- Oczywiście, o której?
- 15.30
- Damy radę
No nie potrafię odmawiać. To prawda. Kocham ich, a jestem prawie jedynym kierowcą w rodzinie. Jednak jestem tylko człowiekiem, więc pomyślałam – „O ja pierniczę, znowu. A miało być tak pięknie. Żebym chociaż jeden dzień miała bez samochodu…”
A mój Anioł Stróż, trochę zakręcony i chyba też potargany, a może już przygłuchy, lub żartowniś? Wysłuchał tego mojego życzenia…
Dzień Świra, czyli mój normalny (?) dzień
Pobudka to ciężki moment w życiu każdego, a już w życiu nastolatki to szczególnie. Dlatego nie dziwi mnie, że córcia zaspała i trzeba ją zawieźć do szkoły, zamiast na przystanek. Okej jedziemy, trochę w pośpiechu, bardzo walcząc z korkami, docieramy do szkoły.
Dobra, teraz zakupy, po mamę i na cmentarze.
O nie! Coś piknęło mi w telefonie. To przypominajka – „Idź do Straży Miejskiej”. O kurczę! Zapomniałam! Jadę. Włożyli mi kartkę pod centrum handlowym, w którym pracuję, bo przez tych studentów z Politechniki, co parkują na naszych miejscach, ja zaparkowałam chyba w nie do końca dozwolony sposób. No nic. Porozmawiam, uproszę. Może mandatu nie dadzą…
W radio właśnie leci horoskop wróżbity Macieja, podgłaszam: „Ryby, dzisiaj możecie liczyć na finansową pomyślność” Hura! Każdy grosz się przyda. Dzięki Ci wróżbito Macieju!
W Straży nie było „tego co trzeba strażnika”, a nikt inny nie wiedział, co zrobić ze mną. Obiecali, że „ten co trzeba strażnik” zadzwoni w poniedziałek. Okej, przynajmniej na chwilę się odroczy strata.
Jadę na zakupy.
Telefon:
- Jak tam Kasiu zakupy? Bo ja już gotowa, bo wiesz, potem korki. To lepiej szybko pojechać – Pędzę więc do domu, żeby zabrać Mamę i uniknąć korków.
Korków nie unikamy, ale jakoś udaje nam się zaparkować pod cmentarzem, sprzątamy, ustawiamy i wracamy. W korkach. W mega korkach.
- Kasiu pospieszmy się, bo niedługo Ola wraca, a obiadu nie ma jeszcze i co damy jeść tej chudzinie?
- Dobrze Mamo, tylko jeszcze apteka, pamiętasz?
Po prawie godzinie przebijania się przez korki docieramy do apteki. Stajemy. Łup! Chrup! To moje Czerwone Ferrari zaryło podwoziem w krawężniczek idealnie dopasowany do jego wysokości.
- Chyba nic się nie stało, ale nieźle pani przywaliła – Krzyczy do mnie jakiś mądrala. Jak ja kocham takich mądrali. Zawsze się zjawiają, by kobietę pouczyć. Trudno, mam nadzieję, że naprawdę nic się nie stało. Biegnę do apteki – kolejka.
Kolejka
Kolejka
Nadal kolejka.
Uf, kupione, odebrane, biegnę do auta. Ruszam. Lekko cofam. Łup!
- Co pani wyprawia! Zniszczyła mi pani auto! O, i jeszcze ucieka!
Nie uciekam. Stoję w poprzek osiedlowej drogi. Muszę jakoś ją udrożnić. Ale ok, pan nerwowy, więc zostawiam auto tak jak stoi.
Patrzę na tą jego piękną Kię Sportage i nie wiem co uszkodziłam. Nic nie widać.
- O! Tutaj, Widzi pani!? I kto mi za to odda?!
Facet wrzeszczy i pokazuje mi… pięciocentymetrową ryskę na feldze auta. Taką, którą można szmatką zetrzeć. Nie wierzę własnym oczom, ale ok.
- To co? Spisujemy protokół, czy mam policję wzywać?
Policję!? Jaką policję?! Do czegoś takiego?! Nie mam czasu, na policję! Spisujemy protokół. Biiiiiiip!
- Jak stanęłaś debilko?!
To kierowca śmieciarki, który właśnie w tej chwili musiał wjechać, w tę leniwą osiedlową uliczkę. Przestawiam auto i dalej spisujemy protokół. Potem właściciel auta mnie dłuuugo i dokładnie legitymuje, dzwoni do ubezpieczyciela i rzeczoznawcy, trzymając w ręku moje prawo jazdy i przy okazji zrzędząc niemożliwie. Krew mi się gotuje. Wróżbita. Finansowa pomyślność, cholera! Jestem w plecy o podwyżkę ubezpieczenia! Dobrze, że resztkami przytomności zdjęcie zrobiłam.
Mama cały czas mi przypomina, że nie ma obiadu jeszcze i nie zdążymy ugotować.
W końcu „pan bardzo dokładny” oddaje mi prawko i mogę jechać. Dobra, Zmiana planów. Zawożę mamę. Zostawiam ją w domu, żeby obiad ugotowała, a sama ruszam dalej z drobnymi przysługami dla wszystkich. Co to ja miałam…? Aha, receptę z przychodni odebrać, liquidy kupić. Ojej i jeszcze paczka jest na poczcie do odebrania. Jadę na pocztę, do przychodni, po liquidy i jeszcze wypłacić z bankomatu. Wszystko? Eeee, jeszcze płaszcz z pralni odebrać. Teraz Wszystko. To może pojadę na ten obiad? Nie, nie zdążę. Czas jechać po Hanię.
Toyotka coś mi zaczyna grzechotać pod spodem coraz mocniej…
Piszę do Karola : „chyba rozwaliłam podwozie”.
Zero reakcji, trudno. Może nie widział. Chyba dojadę wszędzie gdzie trzeba? Wieczorem pokażę mu auto.
Znów przebijam się przez zakorkowaną, zdążająca na cmentarze po pracy, Łódź. A właściwie w większości stoję. „Mamo, daleko jesteś, bo już skończyłam i spieszę się, bo się umówiłam z Klaudią” – sms od córki. Wysilam komórki mózgowe, uciekam z korka w korek. Zabieram dziecię i znów kluczenie i kombinowanie, by dojechać do domu na czas, bo dziecko się umówiło.
Tymczasem Toyotka zaczyna dziwnie charczeć…
Dojeżdżamy do domu. Zjadam szybko obiad (Dzięki Ci Panie za moją mamę). Która to godzina? Już? Czas po Olę na dworzec. Hania zabiera się ze mną. Ma coś jeszcze do załatwienia po drodze, to ją podrzucę. Ruszam. Jakieś 500 metrów od domu zapala się lampka ładowania. „Niedobrze” – myślę, ale nie mam czasu analizować. Ola pisze, że już czeka na dworcu i że marznie. W aucie też robi się jakoś zimniej. Chyba siadło ogrzewanie.
Dojeżdżam do dworca i z trudem biorę ostatni zakręt. To wspomaganie kierownicy padło. Ale co tam, zaraz wyściskam moje dzieciątko i pojedziemy do domu, a martwić się będziemy później.
Wrzucamy wielką walichę do małego bagażnika i ruszamy. Moje Maleństwo coś nie chce ciągnąć. Światła przygasają. A tu mega, mega korek przy skręcie w prawo w drogę ze szlabanem na przejeździe kolejowym. Toyotka przygasa. „Proszę wytrzymaj, proszę wytrzymaj. Nie teraz. Nie padaj. Pls nie tutaj!”
W tym miejscu zawsze jest nerwowo,
ale dzisiaj, przed Wszystkimi Świętymi szczególnie. I właśnie tutaj, w najbardziej zatłoczonym, znerwicowanym miejscu na Ziemi, moje autko… umarło.
Ciemne, głuche, bez życia.
Spychamy z dziewczynami auto na chodnik. Nie szkodzi, że na sam róg drogi i wszyscy mają problem, żeby obok nas przejechać. Przed nami stoi znak drogowy. Nie mam siły manewrować, by go ominąć. Stoimy więc, jak stoimy. Obtrąbiane i fotografowane.
Kompletnie nie wiem co robić.
Dzwonię do Mojego Mężczyzny.
Karze otworzyć maskę i zobaczyć, czy kabelki nie spadły. Boziu! Jakie znowu kabelki?! Ale otwieram, patrzę. Kabelków nie widzę. Z resztą jest ciemno, choć stoimy pod latarnią. Ale wydaje mi się, że widzę takie trzy kółka z boku silnika, których kiedyś chyba nie widziałam. Musiało je coś wtedy zakrywać? Mówię o tym Karolowi.
No tak. Zerwał się pasek od ładowania akumulatora. To on był na tych trzech kółkach kiedyś, a teraz go nie ma.
„Urwana pokrywa podwozia go zerwała” – myślę sobie, ale Karolowi tego nie mówię. Wszak nie zareagował na moją informację o uszkodzonym podwoziu, więc za dużo tłumaczenia by było teraz.
Karol dzwoni do Taty,
który podjeżdża do mnie swoim autem na ratunek. Boże, jak to dobrze, że mógł przyjechać. Kompletnie nie widziałam co począć. Samochód dla mnie to czarna magia. Tata przykręca do mojej Biedroneczki hak, wyciąga linkę i pyta, czy kiedyś byłam holowana i czy dam sobie radę. Pewnie! Pewnie?
Dziewczyny dla bezpieczeństwa przesiadają się do Taty, a ja z duszą na ramieniu „pędzę” na lince holowniczej przez zakorkowaną, rozkopaną, zwariowaną Łódź. Parę zbyt szerokich zakrętów, parę za późnych hamowań. Pot na czole, klucha w gardle, noga nerwowo wciskająca pedał hamulca, ale dojechaliśmy. Jeszcze tylko podepchnąć auto pod płot zaprzyjaźnionego mechanika i… do domu.
Słaniam się na nogach. W głowie mi się kręci. Mam dość. Biorę gorącą kąpiel. Chyba trochę przysypiam. Za chwilę budzi mnie z letargu Karol.
- Kasia, gdzie masz kluczyki od auta? Mechanik dzwonił, żebym mu przyniósł, to w sobotę z rana zajmie się autem.
„Extra!”- Myślę, „Może już pojutrze będę miała autko? Tylko co z cmentarzami? Chciałam mieć dzień bez auta, ale czy to musiał być akurat Dzień Wszystkich Świętych? Jak ja się z tej moje wsi dostanę na te wszystkie cmentarze po całej Łodzi rozrzucone? „
Aniołeczku Sróżku, kompletnie wszystko pokręciłeś…
Mija godzina, może dłużej. Karola nie ma. Wreszcie wchodzi. Mina obolała, sztywna, prawa ręka wyciągnięta ku mnie.
- Patrz!
Patrzę. Dwa palce sine i opuchnięte, kolejne dwa rozharatane, krew się leje.
- Co się stało?!
- Wpychaliśmy auto na podwórko i mechanikowi coś się pokręciło. Zamiast skręcić w lewo, skręcił w prawo wprost na róg domu. Auto przytarł, dłoni mi o mało nie zmiażdżył, bo ja pchałem z tyłu. Masz cały bok auta do roboty.
Aniołku Potarganku, serio?!
Nadeszła noc. Poszłam spać z nadzieją, że to już koniec przygód.
A tu rano:
- Mamo, chyba mi zginął portfel, a w nim wszystkie moje dokumenty…