W ubiegłą niedzielę wybrałyśmy się do Królewskiego Ogrodu Światła w Wilanowie. Tak dawno nigdzie nie byłyśmy razem, że nawet prognoza pogody zapowiadająca -10st C i silny wiatr, nas nie odstraszyła.
Gdy przyjeżdża z Krakowa moja starsza córcia, zawsze jest wielkie święto. Rzadko nas odwiedza, tyle ma pracy na uczelni. Dlatego jak już w końcu przyjedzie, staramy się jak najwięcej czasu spędzać razem. Wszystkie trzy uwielbiamy poznawać nowe miejsca i zbierać doznania. Gdy zaproponowałam, że może byśmy zobaczyły światełka w Wilanowie, dziewczyny bez wahania się zgodziły, nawet za bardzo nie pytając gdzie i po co się wybieramy. Najważniejsze, że razem i że zobaczymy coś nowego.
Wyjazd do Królewskiego Ogrodu Światła
zaplanowałam na godzinę piętnastą. Wyliczyłam, że półtorej godziny, drogi, plus ewentualne postoje, da nam godzinę siedemnastą na miejscu. O ja naiwna! Jak zwykle zapomniałam, że moje córcie, muszą się odpowiednio wyszykować. Wszak jechały do stolicy! Makijaże, stroje, kłótnie o to kto komu podwędził żakiecik i czyj on jest tak naprawdę. Jak za starych, dobrych czasów…
Jeszcze tylko zabrać czapki, rękawiczki i możemy ruszać. O 16 zbiegłyśmy do auta i… o zgrozo, zapomniałam okularów. Poprosiłam Hanię, by wróciła się po nie. I to był mój błąd bo zniknęła na dobre piętnaście minut. Co w tym czasie się wydarzyło? To wie tylko Hania.
Chociaż znam drogę do Warszawy na pamięć, tym razem podkusiło mnie, żeby włączyć nawigację. Z nowego domu jeszcze nie jechałam do stolicy i miałam nadzieję, że nawigacja podpowie mi jakiś skrót do wjazdu na autostradę. Skrót był taki, że krążyłyśmy po opłotkach Łodzi jakieś dobre 40 minut. Dziewczyny były przeszczęśliwe. Dłużej razem! Do tego pozwiedzałyśmy nie tylko Ogrody Światła, ale też okolice Łodzi.
Droga upłynęła nam w cudownej, choć nieco szalonej atmosferze. Ja prowadziłam, a dziewczyny robiły tzw. „impression”, czyli starały się naśladować sposób śpiewania różnych wykonawców. No powiem Ci, że skupić się na jeździe w takich warunkach nie jest łatwo. Tym bardziej, gdy i Ty musisz co jakiś czas takie „impression” uskutecznić. Wiatr wiał i rzucał moim czerwonym maleństwem, dziewczyny śpiewały i tak nam upłynęła droga.
W ogrodzie wilanowskim
byłyśmy przed 19. Ola zapobiegawczo kupiła wcześniej bilety przez stronkę, więc weszłyśmy bez problemu. Z resztą, pogoda skutecznie zniechęciła zwiedzających i po raz pierwszy nie widziałam kolejki do wejścia i tłumów w ogrodzie. Mróz i wiatr zrobiły swoje. Po ogrodzie przechadzały się nieliczne rodziny i pary. Trudna pogoda okazała się więc naszym sprzymierzeńcem. Nie musiałyśmy się przedzierać przez tłum i nikt nam nie wchodził w kadr podczas robienia zdjęć.
Ogród Światła, gdy nie ma w nim zbyt wiele osób, robi magiczne wrażenie. Moje dziewczyny stwierdziły, że czują się w nim jakby weszły do bajek o Barbie. Ja też poczułam tę bajkową atmosferę. Cały ogród ubrany jest w światło. Są świetlne altany i fontanny. Przepiękne klomby kwiatów mieniące się wszystkimi barwami. Świetlne tunele i przybrane milionami lampek drzewa. Do tego piękna muzyka, ożywiająca i zapraszająca do tańca świetlne instalacje. Klomby i krzewy rozbłyskują w rytm „Zimy” Vivaldiego i „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego, tańczą barokowe menuety. Co jakiś czas połacie kwiatów sprawiają wrażenie, jakby lekki, letni zefirek, poruszał nimi i a chmury kładły na nie ruchome cienie. Wrażenie bajkowości spotęgowała karuzela ze świetlnymi łabędziami, na której naprawdę można było poczuć się jak dziecko. Prawie nie przeszkadzały nam kłujące tysiącami igieł podmuchy mroźnego wiatru, tak byłyśmy zafascynowane otaczającym nas bajkowym światem.
Na koniec naszego niesamowitego spaceru po Ogrodach Światła
zatrzymałyśmy się by obejrzeć mapping na ścianach Wilanowskiego Pałacu. Ta część zwiedzania najmniej przypadła nam do gustu. Rozpieszczone mappingami na Light Moove Festival, nie piałyśmy z zachwytu, tym bardziej, że treść nie zmieniona od kilku lat, jest nudna i niepokojąca. Sceny batalistyczne zupełnie nie przystają do romantycznej atmosfery Ogrodów Światła. Jednogłośnie stwierdziłyśmy, że nie zawsze trzeba wspominać wojny. Czy to umiłowanie do wojen to jakaś nasza cecha narodowa? Dużo przyjemniej zakończyło by się zwiedzanie i zostawiło milsze wspomnienia, gdyby mapping pokazywał sceny z życia mieszańców Pałacu.
Podczas pokazu zmarzłyśmy porządnie. I nie tylko my. Mój telefon także zamarzł i odmówił posłuszeństwa. Miałyśmy wpaść jeszcze do naszych przyjaciół na herbatkę, a tu nawigacji brak. Oczywiście dziewczyny miały przy sobie telefony. Tylko jednej siadała bateria, a drugiej skończył się internet. Na szczęście wespół – w zespół, jakoś udało nam się dojechać w gości, gdzie dostałyśmy ciepłą strawę i gorącą herbatę, a mój telefon miał chwilę, by odtajać. Niestety makijaże nie wytrzymały i gospodarze ujrzeli w swoich progach trzy misie pandy, ale kto by się tym przejmował?
Droga do domu
upłynęła nam na pogaduchach i nawet nie zauważyłyśmy, kiedy byłyśmy na miejscu. Dotarłyśmy do Łodzi około północy. Psina powitała nas szalonymi podskokami, jakby nas miesiąc nie widziała. Fajnie tak wracać do ciepłego domu, gdzie wita Cię taka radość.
Wypad do Ogrodów Światła, mimo niesprzyjającej aury, był świetnym pomysłem. Byłyśmy stęsknione za sobą, ale też spragnione odmiany. Miesiące niemożności wyjścia gdziekolwiek: do kina, teatru, restauracji, na deskę, czy łyżwy, chyba wszystkim dają się we znaki, więc taki wyjazd, choć na pół dnia, był dla nas ogromną atrakcją.