Green Book (2018) Petera Farelly, to jeden z oskarowych pewniaków tego roku. Typowy film drogi, zapowiadający dosyć schematyczny przebieg fabuły, jednak potrafił mnie zaskoczyć. I to bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Nie jest to pierwszy film drogi tego reżysera. Oglądając jego poprzedni film „Głupi i głupszy” pełen prostackich żartów i skojarzeń, nigdy nie pomyślałabym, że tym razem wzniesie się na szczyty reżyserskiego kunsztu, tworząc inteligentny obraz pełen wyważonego humoru. I chyba ta równowaga podobała mi się w filmie najbardziej. Tematyka znana i ograna, została opowiedziana w sposób, który pozostawia wiele niedomówień, pozwalając widzowi samemu domyślić się reszty. Reżyser traktuje tu widza jako równoprawnego partnera, o tym samym poziomie wiedzy, inteligencji i wrażliwości. Nie znajdziecie tutaj łopatologii i dosadnych komentarzy, abyście na pewno zrozumieli o co chodzi.
Jakości obrazu dopełnia pełna autentyzmu gra Viggo Mortensena i Mahershala Alim, odtwarzających głównych bohaterów filmu, którzy wcielili się w swoje postacie co do najmniejszego detalu, oraz świetna muzyka będąca dość istotnym elementem historii.
Film przyjemnie się ogląda także z powodu zdjęć oddających urodę amerykańskiego południa, oraz klimat lat 60-tych ubiegłego wieku tego kraju.
Krótko o fabule
Tony prosty chłopak, z pochodzenia Włoch mieszkający w Bronxie. Mimo swojej rubaszności, braku wykształcenia i ogłady, poznajemy go jako dobrego człowieka, kochającego swoją rodzinę i żyjącego uczciwie według prostych życiowych reguł. Większość życia spędza pracując jako wykidajło w nocnych klubach Nowego Jorku. Doskonale sobie radzi dzięki silnym pięściom i wyjątkowej zdolności do „wciskania ludziom kitu” aż do dnia, gdy klub, w którym pracuje zostaje zamknięty.
Mimo wielu propozycji z „szemranego” świata, szuka uczciwej pracy. Taka możliwość pojawia się wraz z propozycją pracy w charakterze kierowcy u pewnego doktora. Jest tylko jeden problem. Doktor jest czarnoskóry, a Tony nie toleruje „murzynów” i nie zamierza usługiwać żadnemu z nich. Oferta okazuje się jednak na tyle kusząca finansowo, że Tony postanawia podjąć się nowego zajęcia.
Wyrusza w trasę koncertową z doktorem, który nie jest lekarzem, jak początkowo przypuszczał nasz bohater, a znanym i uznanym artystą – muzykiem.
Mamy więc prostego chłopaka z Bronxu i wysublimowanego, pełnego taktu i ogłady, ale czarnego artystę Dana, w dwumiesięcznej podroży przez najgłębsze południe Ameryki, gdzie nadal panują poglądy i zwyczaje sprzed Wojny Secesyjnej. Zapowiada się więc niełatwa trasa pełna perypetii, trudnych momentów , ale też i wzruszeń. Co z tego wyniknie, jak poradzą sobie bohaterowie, nie powiem. Wybierzcie się do kina i zobaczcie sami.
Mogę tylko powiedzieć, że nie będzie to czas stracony ani dla koneserów ambitnego kina, ani dla osób szukających po prostu dobrej rozrywki i relaksu. Zdecydowanie polecam.