Moje zdjęcia w aparacie spędziły 11 lat pod wodą. Leżały sobie grzecznie gdzieś na Bełdanach, przez nikogo nie niepokojone. Pewnie przepływałam nad nimi żaglówką dziesiątki razy, nieświadoma jaki skarb kryją wody pode mną.
Bo dla nas to niewątpliwie skarb na miarę pirackiego skarbu, skrzyni pełnej złota i diamentów wyłowionej z wraku statku. Albo butelki wrzuconej do morza przez rozbitka proszącego o ratunek.
Takie historie czyta się w powieściach,
albo w gazetach, lub bardziej współcześnie – na portalach internetowych. Ogląda się reportaże o cudownie odnalezionych, a rozdzielonych w szpitalu, zaraz po urodzeniu bliźniaczkach, o tym, że ktoś wygrał milion w totka. Ale raczej te historie przydarzają się jakimś enigmatycznym innym. na pewno nie nam.
Dlatego, gdy kolega wysłał mi
messengerem link do artykułu na TVN 24 , myślałam, że to wirus. Tym bardziej, że z kolegą nie miałam dawno kontaktu. Zazwyczaj na takie zaczepki, gdy ktoś prosi bym weszła w link – nie reaguję. Tym razem, nie wiem czemu – zareagowałam i spytałam Piotra, co on mi wysyła. Natychmiast wróciła odpowiedź: „zobacz, na tych zdjęciach jesteście Wy”. No to już chyba wirus nie byłby taki mądry, żeby odpisywać. Otworzyłam więc i nie wierzyłam własnym oczom. Na zdjęciu stoję ja i moja córka, chroniąc żaglówkę przed obijaniem w Śluzie Guzianka.
O matko!
Niemożliwe! Ale heca! O co tu chodzi?! Skąd te zdjęcia. Czytam, że to nurek z Mazury Diving, odnalazł mój aparat na dnie jeziora. Aparat po 11 latach został wyłowiony! Nie dość. Jego kolega nurek i fotograf jednocześnie – pan Sławomir Więckus wpadł na pomysł, by aparat otworzyć, przeczyścić kartę pamięci i spróbować odtworzyć zdjęcia. I uwierzycie?! Zdjęcia się odtworzyły! Niewiarygodne, prawda? 11(!) lat przeleżała elektronika w wodzie i nadal działa!
Jeszcze bardziej niewiarygodne, że przydarzyło się to właśnie nam, bo jak już wspominałam – takie rzeczy zdarzają się przecież innym…
Po pierwszym szoku napisałam, nie wiedząc jak się skontaktować z nurkami – komentarz na portalu: „to chyba my”.
No i się zaczęło.
Natychmiast napisał do mnie przez messenger Pan Sławomir z pytaniem, czy może do mnie zadzwonić. Oczywiście! Miałam wyjeżdżać właśnie z mamą na lotnisko, by spełnić jej marzenie, ale szok i ekscytacja były tak duże, że zapomniałam o bożym świecie. Śmiałam się jak opętana, aż trudno mi było rozmawiać z Panem Sławkiem.
Pan Sławek opowiedział mi na szybko, że szukają mnie od kilku dni i bardzo się cieszy, że nas znalazł, że zaprasza nas na nurkowanie i ognisko, ponieważ chcą nam wręczyć kartę z aparatu i aparat osobiście. Trochę zaczęło do mnie docierać, co się zadziało, ale czas pędził nieubłaganie i przez to zagadanie się, o mało byśmy nie zdążyli na lot Babci. A tego dnia lot był najważniejszy. To był dzień mojej Mamy i nic nie mogło tego zakłócić. Szybko więc się zebraliśmy i pojechaliśmy co koń mechaniczny wyskoczy.
Całą drogę rozprawialiśmy jednak o tym jaki cud nas spotkał. Bo to cud, co by nie powiedzieć. Powoli zaczęła się też lawina przesyłanych mi przez znajomych linków z kolejnych portali, na których nas rozpoznali. Fajne to było i cieszyłyśmy się strasznie, ale teraz numerem jeden była Babcia (przepraszam więc wszystkich, którzy mi te linki przesłali, że nie byłam zbyt rozmowna)
O tym co robiliśmy na lotnisku i o Babci przeżyciach przeczytacie tutaj, a teraz dalszy ciąg historii zdjęć.
Właściwie to te dwie sprawy naprzemiennie skupiały naszą uwagę do wieczora. Cieszyliśmy się tym dziwnym, niesamowitym, a zarazem pięknym dniem. Położyłam się spać, kompletnie nieświadoma, co się właśnie rozpoczęło.
Poniedziałkowy ranek zaczęłam
jak zawsze od spokojnej pobudki, mini gimnastyki, kawki, wrzucenia wpisu na bloga. Rutyna każdego poranka. Pojechałam spokojnie rowerkiem do pracy, ciesząc się pięknym słońcem, wiatrem na twarzy i muzyką w uszach.
I tu się mój spokój skończył.
Telefon dzwonił co chwila, messenger pikał co chwila. Jak tu pracować? Dobrze, że przedpołudnie było akurat spokojniejsze tego dnia. Poumawiałam się na wieczorne ustalenia i wzięłam się do pracy. Ale tak naprawdę nie byłam spokojna. Myśli, wrażenia, żarciki z koleżankami w pracy, towarzyszyły mi cały dzień. A z kim tak się umawiałam? Z TVN-em i z moimi Darczyńcami. W końcu mogłam chwilę porozmawiać z panem Piotrem Przystawikiem – instruktorem nurkowania, który znalazł mój aparat.
Ustalenia powstały takie, że w przyszłym tygodniu, w środę spotkamy się w Dzień Dobry TVN, a następnie jedziemy na Mazury, pożeglować i spróbować nurkowania. Nie muszę Wam mówić, jak bardzo nas to ucieszyło. Znów na Mazurach, znów żagle, znów ja i moje Dziewczynki razem na mazurskiej łajbie. Ale to nie koniec wrażeń. Przed snem zdążyłam udzielić jeszcze wywiadu dla portalu TVN 24. Rajuśku, ale się zaczęło dziać!
Dopiero, gdy przewaliła się ta cała fala ustaleń, telefonów, rozmów – usiadłam spokojnie, żeby obejrzeć przesłane mi przez Pana Piotrka i Sławka zdjęcia.
Powiem Wam, że to niesamowite i wzruszające.
Tak nagle dostać prezent z przeszłości. Wspomnienia otwierały przede mną kolejne rozdziały. Skąd się wzięliśmy na tych Mazurach akurat w maju? Jaka była wtedy pogoda? Gdzie pływaliśmy…?
Powoli przypominały się różne zdarzenia, jak Hania krzyczała, gdy za mocno wiało, żeby wezwać helikopter, bo ona nie chce tam być. Jak Olga uczyła się sterowania żaglówką, jak odważnie poruszały się po łajbie, jak spaliśmy „na dziko”, cumując gdzieś w lesie…
Na jednym ze zdjęć Ola rysuje, już wtedy ujawniały się jej talenty plastyczne. Napisałam do niej, czy widziała zdjęcie, jak rysuje: „tak, mamo , narysowałam wtedy moją pierwszą kaczkę”. Na innym znów Hania bawi się pod pokładem, gdy za bardzo wieje, a ona (poza wołaniem o helikopter od czasu do czasu), nic sobie nie robi z przechyłów i bawi się plasteliną.
Co Wam będą mówiła. Piękne wspomnienia.
I takie… nagle odzyskane, niespodziewane. Kochaliśmy Mazury i jeździliśmy tam rodzinnie, aż do ostatnich chwil naszej pełnej rodziny. Później tata zabierał dziewczynki na łajbę na Mazury. Ja na Omegi na zalew w pobliżu Łodzi. Udało nam się zaszczepić w dziewczynkach miłość do żagli, do przyrody i do przygody. Myślę, że pływanie na łajbie dużo je nauczyło. Są wrażliwe, ale i zorganizowane, kochają piękno, ale też są zaradne i odpowiedzialne. Duża, duża w tym zasługa właśnie tych naszych żagli.
Aha, zapomniałam powiedzieć, jak to się stało,
że aparat trafił do wody. No bo jeśli go wyłowili, to przecież musiał tam wpaść. Kto mnie zna osobiście, wie o mnie dwie rzeczy: że jestem lekko roztargniona, oraz że nie rozstaję się z obiektywem. I tutaj pewnie zadziałały te dwa czynniki. Cykałam fotki, aż w pewnym momencie zaczęło tak wiać, że schowałam aparat do kieszeni i zajęłam się żeglowaniem. Zamiast jednak włożyć aparat do zapinanej kieszeni na piersi, wsadziłam go do kieszeni na biodrach. Mocniej dmuchnęło, schyliłam się by wyrwać szota z kabestanu, aparat się wysunął, zjechał po przechylonym pokładzie do wody i tyle go widzieliśmy.
Czy było mi przykro? Czy byłam pewna, że już nigdy nie odzyskam wspomnień zapisanych na karcie aparatu? A jak myślicie?
A tu taka niespodzianka… Taki prezent od losu…
Bo coś czuję, że to tylko początek naszych przygód i dobrych zdarzeń. Dzisiaj na przykład robiłam za „gwiazdę” w Polsat News i TVN 24, które to telewizje odwiedziły mnie w domu. Ale o tym innym razem, ponieważ jutro rano mam spotkanie z TVN 24 w ich łódzkim studio i głupio tak przed kamerą występować z workami pod oczami z niewyspania….
Dobranoc, do kolejnej opowieści.
P.S. Wierzcie w cuda, jak widać się zdarzą…
P.S.2 Jakby ktoś miał ochotę, zapraszam do obejrzenia mojej wypowiedzi dla Polsat News pod tym linkiem: