Ten tydzień w Pieninach miał być pełen słońca. Przynajmniej ja bardzo na to liczyłam. Miałyśmy sobie leżeć nad jeziorkiem, opalać się i z nudów, ewentualnie nadmiaru słońca ruszać się to tu, to tam, ale nie za często. Wszak pojechałyśmy po prostu pobyć razem, porozmawiać i odpocząć po ciężkim roku dla każdej z nas. Tylko ja i moje córki. Czekałyśmy na ten wyjazd od bardzo, bardzo dawna…
Pieniny przywitały nas burzą i wyciem z tylnego koła auta
Droga mijała nam w deszczu, ale nie jakimś okrutnym. Natomiast jak się pokazały góry, nasze auto zaczęło nieziemsko wyć i chrobotać, a dookoła rozpętała się burza. Pojawił się mały dreszczyk niepokoju. Zaczęłam zaklinać rzeczywistość w nadziei, że wszechświat pozwoli nam całym dojechać na miejsce. I udało się!
Z maleńkiego domu pełnego kwiatów, wyszedł ku nam gospodarz z parasolem. Nie uratowało nas to jednak przed przemoczeniem. No początek urlopu – rewelacja. Dziewczyny jednak stwierdziły, że jest super i najważniejsze, że jesteśmy razem. I w sumie racja. Czy jest coś ważniejszego?
Pierwszy dzień w Pieninach – rowerem dookoła Czorsztyńskiego Jeziora.
Wakacje, jak się domyślasz, rozpoczęłam od poszukiwania mechanika. Nasz gospodarz, starszy pan – artysta, pośpieszył z pomocą i pomógł w poszukiwaniach. Dobra wiadomość była taka, że mechanik się znalazł i dał radę się zająć moim autkiem (uwierz w górach w sezonie to dar od losu). Zła taka, że padły hamulce w tylnych kołach i zostałyśmy bez auta na dwa dni.
Ale, czy rzeczywiście brak samochodu, zamyka możliwość fajnego spędzenia czasu? Rozejrzałyśmy się po okolicy i okazało się, że tuż obok naszej kwatery znajduje się wypożyczalnia rowerów. Mmm, super opcja! Pojedziemy na rowerową wycieczkę. Panowie z As-Bike w Kluszkowcach dobrali nam rowery, poradzili jak najlepiej zrobić tę trasę. Zapytali, czy na pewno nie chcemy elektrycznych rowerów, bo to 32 km (no jak to!? toż to poniżej naszej godności!) i ruszyłyśmy.
Jechałyśmy od strony Czorsztyna. Zarówno panowie z wypożyczalni, jak i nasz przemiły gospodarz, radzili przeprawić się spod zamku w Czorsztynie stateczkiem pod zamek w Niedzicy i stamtąd ruszyć w prawo po specjalnej trasie Velo Czorsztyn.
„Tylko na pewno się przeprawcie i nie jedźcie do tamy, bo tam ciężko i auta jeżdżą – ruszcie tylko spod zamku jeziorem.” Tak, tak, zamek, ponieważ jest malutki i wcale tam nie ma turystów, przeoczyłyśmy go i zaczęłyśmy się wspinać po górach na rowerach, a częściej obok rowerów. Coś mi nie pasowało, więc zadzwoniłam do gospodarza, by się upewnić, czy dobrą drogę obrałyśmy. I całe szczęście, bo tylko 2-3 kilometry musiałyśmy się wracać. Dalej poszło gładko. Wsiadłyśmy na stateczek i przeprawiłyśmy się do Niedzicy. Nawet słońce zaczęło świecić!
A z Niedzicy, jak nam radzono – w prawo, dookoła jeziora. Droga jest przeurocza i fantastyczna. Nawet nie przeszkadza to, że niektóre odcinki są mocno i długo pod górkę. Zsiadasz z roweru i idziesz. Wszyscy zsiadają i idą, więc nie ma wstydu. Za to są cudowne widoki i szalone, długie zjazdy. A później jedziesz i jedziesz już zupełnie po płaskim. Czasem, niczym w Indiach, napotkasz stado krów niepodzielnie panujące nad drogą i pokornie prowadzisz rower miło gawędząc z hodowcami.
I tak miło sobie jedziesz, dopóki znów nie zabłądzisz i nie pojedziesz zamiast dookoła jeziora, prosto na Nowy Sącz nadrabiając radośnie jakieś 8 km i nie zerwie się burza. Drzewa się łamią, leje się z nieba wiadrami, a Ty jak ta sierotka chronisz się pod zadaszeniem opuszczonego zajazdu. Ale wtedy możesz zadzwonić po panów z As- Bike, którzy Cię uratują i nawet nagrzeją samochód, żebyś się nie przeziębiła.
Także Kochana. Jadąc dookoła Jeziora Czorsztyńskiego ruszaj z Niedzicy w prawo (stojąc tyłem do jeziora), uważaj na oznaczenia trasy (są maleńkie ) i licz na dobrych ludzi.
Dzień drugi – próbujemy plażować
Wczoraj się wymęczyłyśmy, to dzisiaj poplażujmy. Cóż, plażowałyśmy aż pół godziny. Nawet zdążyłam popływać. A później deszcz, deszcz, deszcz… Dobra strona tego dnia była taka, że odebrałam samochód z warsztatu i mogłyśmy ruszyć dalej, nawet przy niepogodzie (i auto się przydało, oj przydało). Ah i poczytałyśmy, pogadałyśmy, i sama nie wiem jak ten dzień nam minął.
Trzeci dzień – Wąwóz Homole, Palenica, Szczawnica i prawie zdobyty najwyższy szczyt Pienin
Aby wejść do Wąwozu Homole, pojechałyśmy do Jaworek i zostawiłyśmy samochód na parkingu jakieś pięćdziesiąt metrów przed wejściem. Nie zraził nas deszcz, który wciąż siąpił z nieba. Ja na pańcię z parasoleczką, dziewczyny w ceratowych pelerynach. Niewiele widziałyśmy przez ten deszcz, ale za to się nasłuchałyśmy wrzasków rodziców na ubłocone dzieci i dzieci wystraszonych wrzaskami rodziców. No ale, jak się dzieci ubiera w crocsy na błoto i kamienie, to czego się spodziewa taki rodzic? Kochany rodzicu, zanim zabierzesz dziecko nawet w taką prostą trasę, upewnij się, że je dobrze przygotowałeś, proszę.
W końcu dotarłyśmy do końca Wąwozu. Patrzymy – mamy z rozwrzeszczanymi dzieciakami idą w lewo. To my w prawo – na polanę Pod Wysoką, do Studenckiej Bazy Namiotowej. Tam będzie cicho i może uda się namówić dziewczyny do wejścia na Wysoką? – pomyślałam. Jednak moje nadzieje były płonne. Zdążyłyśmy się pokrzepić, gdy znów zaczęło padać. No chance żebym namówiła laski na podchodzenie w deszczu. Ruszyłyśmy więc z powrotem ku Palenicy.
Swoją drogą ta Baza Namiotowa jest super! Poczułam się jakbym przeniosła się w czasie w jakieś lata dziewięćdziesiąte. Taką turystykę właśnie pamiętam. Namioty, strumień do mycia, ognisko, kubek gorącej herbaty, spokój i wspólnota.
Na Palenicy zaświeciło słońce, a Pieniny zaczęły powoli przed nami odsłaniać swoje cudowne widoki. Tak się zasiedziałyśmy, że wcale nam się nie chciało wracać. Aby nie było nudy, zjechałyśmy wyciągiem krzesełkowym i od wyciągu przeszłyśmy spacerkiem do parkingu. Fajne uczucie tak sobie zjechać wyciągiem w dół. Zazwyczaj wjeżdżam w górę, by zjechać na desce, a tu taka miła odmiana. Nie wiedziałam, że z wyciągu jadąc w drugą stronę, można podziwiać widoki.
Ponieważ byłyśmy już bardzo głodne, postanowiłyśmy poszukać jakiejś knajpki w Szczawnicy i nieco się przejść po tym słynnym kurorcie. Zaparkowałyśmy, wyszłyśmy na ulicę i jak szybko wyszłyśmy, tak szybko uciekłyśmy. Taki tam tłok i gwar. Zupełnie nie dla nas. Pojechałyśmy do zajazdu, który wcześniej wypatrzyłam, po drodze z Jaworek do Szczawnicy, gdzie prócz pysznego jedzenia, spędziłyśmy miłe chwile w towarzystwie psa Kropka, który zupełnie beztrosko ładował się na ławkę koło nas i domagał uwagi.
Dzień czwarty – Termy Bania
O tym dniu wiedziałyśmy, że będzie lało bez przerwy. Postanowiłyśmy więc wyspać się na maksa, a potem pojechać sobie na basen. Myślałyśmy o małej wyprawie do Zakopanego, szczególnie że na Prezent Marzeń znalazłam ofertę na masaże relaksacyjne. Wybór jednak padł na Termy Bania w Białce Tatrzańskiej ze względu na konieczność wcześniejszego umówienia terminu, a podeszłyśmy do tego zbyt spontanicznie. Trudno, następnym razem to wcześniej zaplanujemy. Wbrew pozorom Zakopane i Białka Tatrzańska nie jest daleko od Czorsztyna, choć jak na nas przystało, troszkę pobłądziłyśmy i nasza trasa nie była krótka.
Potem tylko dwie godziny stania w kolejce w deszczu i znalazłyśmy się raju. Ciepło (!) i miło. Trochę popływałyśmy, więcej po prostu się pomoczyłyśmy, korzystając z licznych masaży i rozmawiając bez końca. Basenów jest kilka, bardziej i mniej cichych. Są zjeżdżalnie (uwielbiam) i mnóstwo atrakcji. Nam jednak spodobał się basen najcichszy i oczywiście ten z barem, z którego skwapliwie skorzystałyśmy. Wyobraź sobie leje jak z cebra, a Ty moczysz się w cieplutkiej, podświetlonej wodzie, popijasz Prosecco (kierowcy niestety nie mogą w pełni się oddać tej rozkoszy) i miło gawędzisz z cudownymi osobami. Można lepiej spędzić deszczowy dzień?
Dzień piąty – zamek w Niedzicy, tama, „Gołoborze”, zwane Chwałą Bogu i Trzy Korony
Po 16-tej przestanie padać, orzekła moja córka sprawdzając pogodę na ICM (polecam). To możemy pojechać zobaczyć zamek w Niedzicy i tamę, a potem … żaglówki? Chwała Bogu? Ja bardzo chciałam na Chwałę Bogu, ale widziałam, że dziewczyny miały ochotę pożeglować. Postanowiłyśmy więc dopóki pada zobaczyć Niedzicę, a potem się zobaczy.
I rzeczywiście pojechałyśmy do zamku, ale tam… znów tłumy. No nie, już wiesz, że tłumy to nie dla nas. Przeszłyśmy się po tamie i … przestało padać. Ale wiać też nie wiało, żeby żagle miały sens. Postanowiłyśmy wybrać się na Chwałę Bogu, czyli Przełęcz Szopka.
Wybrałyśmy wejście od strony Sromowców Niżnych, ponieważ przeczytałyśmy, że wejście od tej strony jest w miarę, łatwe, szybkie i ładne. Dla odmiany zabłądziłyśmy jadąc do Sromowców i trafiłyśmy na granicę Słowacką. Piszę o tym, ponieważ na granicy zatrzymano nas i zapytano o paszport covidowy. Nie miałyśmy certyfikatów, ponieważ nie spodziewałyśmy się przekraczania granicy, więc nas zawrócono. To informacja dla podróżujących autem po Europie, bo ponoć nikt nie sprawdza szczepień i testów. Otóż sprawdza.
Samochód zostawiłyśmy nad Dunajcem na parkingu w Sromowcach Niżnych i ruszyłyśmy żółtym szlakiem. I powiem Ci, że to był świetny wybór. Droga prowadzi najpierw przy pastwisku dla koni, przechodzi się obok schroniska PTTK (można więc jeszcze pokrzepić się przed podróżą), a później pięknym Wąwozem Szopczańksim, który śmiem twierdzić, jest dużo ładniejszy i bardziej przyjazny, niż Wąwóz Homole. Wystartowałyśmy ok 16-tej, więc na szlaku nie było zbyt wielu turystów. Cisza, spokój i piękne widoki. Dobre humory i śmieszne rozmowy. Same nie widziałyśmy kiedy dotarłyśmy na „Gołoborze”, jak na drodze przekształceń, nazwała Chwałę Bogu, czyli Przełęcz Szopka, moja córka. To miał być cel naszej wycieczki. Tak obiecałam dziewczynom, które nie miały ochotę zdobywać szczytów na tym wyjeździe.
Jednakże z pomocą przyszedł mi przygodnie napotkany pan z talentami mówcy motywacyjnego, który namówił moje dzieciaki do spróbowania. Więc poszłyśmy. I żadna z nas nie żałowała. Na szlaku byłyśmy same. Droga z Chwały Bogu to już naprawdę krótki odcinek i dość łatwy. Szło nam się więc doskonale. Tuż przed szczytem znajduje się budka, w której należy kupić bilet. Prócz nas było tylko jedno małżeństwo z dzieckiem. Czyż nie miałyśmy szczęścia? Podobno tam się czeka w przedługich kolejkach. Od tego momentu na szczyt idzie się stalowymi pomostami, a na szczycie stworzona jest dość mała platforma widokowa (pewnie to jest powód kolejek). A widok! Widok zapiera dech w piersiach!
Powrót zaś zaskoczył nas cudowną niespodzianką. Na Polanie Szopczyńskiej pasł się młody jeleń. Był na wyciągnięcie ręki, a my bałyśmy się oddychać, by go nie spłoszyć. On jednak nic sobie z nas nie robił. Siła spokoju po prostu. Dla takich chwil ja te, warto żyć…
Po zejściu zgodnie orzekłyśmy, że to był wspaniały pomysł wybrać się na to „Gołoborze” i super, że spotkałyśmy pana motywatora. To był zdecydowanie jeden z najlepszych dni tego wyjazdu, choć nie zapowiadał się szczególnie.
Dzień szósty – rafting na Dunajcu
Tego dnia miało świecić słońce. Zaplanowałyśmy więc rafting. Bo my Kochana, jesteśmy wodne stworzenia. Woda, wiosła, żagle, to nasz żywioł.
Taki klasyczny spływ Dunajcem, to nie dla nas. Nawet rafting z instruktorem na takiej rzece – nudy. Wiedziałyśmy, że same będziemy miały więcej przygód. Znalazłyśmy więc firmę, która oferowała taki mini ponton trzyosobowy. I to był strzał w dziesiątkę! Płynęłyśmy od samej tamy w Niedzicy, aż do Krościenka. Jest to chyba najdłuższa ofertowana trasa. Przełom Dunajca jest przepiękny. Prowadzi wśród skał i gór, których szczyty wcześniej zdobyłaś, lub kiedyś zdobędziesz. Widoki budzą zachwyt i pokorę. W jakiejkolwiek formie – warto się na spływ Dunajcem wybrać.
Rzeka jest kręta i nawet czasem wymaga jakichkolwiek umiejętności. Jeśli nie masz doświadczenia w wiosłowaniu nie wybieraj się bez instruktora, lub wybierz spływ tratwą z flisakami. Czasem naprawdę trzeba wiedzieć jak sobie poradzić.
Jak pewnie się domyślasz, nam adrenaliny było trochę mało. Same więc sobie jej dostarczałyśmy wybierając specjalnie miejsca, gdzie woda się bardziej burzyła, lub kręcąc bączki. Bardzo, bardzo miły spływ.
Siódmy dzień – wracamy
Mimo, że smutno nam, że to koniec wracamy we wspaniałych nastrojach. Śpiewamy (głównie moje laski śpiewają) cały przekrój piosenek dziewczyn od najmłodszych lat. Przy okazji dowiaduję się ciekawych rzeczy o własnych dzieciach. Ciekawe doświadczenie – myślisz, że je znasz, a tu tylu rzeczy nie wiesz… Jechałyśmy omijając główne drogi, podziwiając cudowne widoki za oknami naszego samochodu, jedząc kupione po drodze oscypki i jagody. Naprawdę warto nie trzymać się trasy. Warto naprawdę pobyć razem…
No i taki to był słoneczno- deszczowy tydzień mamy z córkami w Pieninach. Mam nadzieję, że wyciągniesz z niego sobie praktyczne informacje i może wykorzystasz je planując wakacje w tamtych okolicach. Dla mnie super okolica, w której masz wszystko: wodę, góry, żagle, rowery i co tylko sobie zamarzysz.
Czekam na twój komentarz, jak zawsze. Pisz, proszę gdzie w tym roku byłaś, albo gdzie się wybierasz.