Uwielbiam podróżować, odwiedzać nowe miejsca i poznawać świat. No i strasznie lubię latać. Nie miałam już nadziei, że w tym roku wsiądę do samolotu i polecę gdzieś daleko. Jednak los lubi niespodzianki. Biuro podróży, w którym pracuję zorganizowało tzw. Study Tour na Kanary… i poleciałam.
Study Tour to wycieczka zorganizowana tak, aby pracownicy mogli zapoznać się z bazą hotelową i miejscowymi atrakcjami. Niewiele więc myśląc zapisałam się czym prędzej i już po dwóch tygodniach pakowałam się na wyjazd.
Wyjechałam z Łodzi o trzeciej w nocy. Cały czas towarzyszyła nam mgła i chłód. Samolot przed wyruszeniem potrzebował odmrażania a mleczna mgła na lotnisku budziła dreszczyk grozy. Siedziałam w samolocie wśród wrzasków dzieci, których samolot był pełny, zastanawiałam się jak minie podróż i jaka będzie pogoda na Fuercie. Niby w prognozach pogody pisali, że ok 22 °C, ale przecież tam ciągle wieje, więc kto wie? Wreszcie skrzydła odmrożono, zawarczały silniki i samolot wzbił się w powietrze, by po kilku minutach wzbić się ponad chmury.
Dzieci nadal płakały i krzyczały, marzły mi ramiona od oszronionych szyb, ale to wszystko straciło znaczenie bo… leciałam! Za każdym razem gdy lecę, cieszę się jak dziecko i robię mnóstwo zdjęć, budząc politowanie w oczach współpasażerów i chęć opieki, bo pewnie lecę pierwszy raz.
Po pięciu godzinach podziwiania chmur i cudnych widoków moim oczom ukazały się Wyspy Kanaryjskie pełne gór, kraterów wulkanów i pięknych kolorów. Nie minęła chwila, a samolot już dał nura jakby miał za chwilę wykąpać się w oceanie.
Na szczęście to nie był ocean, który widziałam obok, ale lotnisko na Fuerteventura.
I tu pierwszy szok! Jest naprawdę ciepło, bardzo ciepło, a nawet … gorąco! Wow!
I ten szok towarzyszy mi do końca wyjazdu. Grudzień, a tutaj cudnie, słonecznie, ciepło i… bezwietrznie. A przecież Fuerta słynie z silnych wiatrów. Sama nazwa już na to wskazuje: Fuerte – mocny, viente – wiatr. Z tym wiatrem to jednak jakaś ściema. Miało wiać, a nie wieje. Ale przecież się za to nie obrażę. To cudowne uczucie mieć na sobie tylko t-shirt, czuć promienie słońca na twarzy, szukać okularów przeciwsłonecznych w torebce, bo razi słońce w oczy…
No tak , ale przecież Kanarom geograficznie bliżej do Afryki niż do Europy. Do wybrzeży Maroko jest stąd tylko 100 km.
Jedziemy do hotelu mijając stolicę wyspy Puerto del Rosario, po drodze zwiedzamy hotele, zatrzymujemy się na północy wyspy w miasteczku Corralejo, gdzie mamy zaplanowany nocleg.
I kolejny szok. W hotelach stoją choinki! Takie jak nasze, choć oczywiście plastikowe.
Hotele prześcigają się w dekoracjach świątecznych: szopki, mikołaje, renifery, bombki, gwiazdy betlejemskie i oczywiście wspomniane choinki. Trochę nas bawi taki widok w kraju, w którym nie ma śniegu, jest zawsze ciepło, a choinkę przypomina jedynie ogromny kwiat agawy, tutaj ubierany w bombki i światełka.
Pamiętamy jednak, ze Wyspy Kanaryjskie to część Hiszpanii, choć oddalone od niej o ponad 1600 km. Większość mieszkańców jest katolicka i obchodzi Święta Bożego Narodzenia. Mają wigilię i kolędy, choć na ich wigilii panują owoce morza i ryby, a nawet mięso, a prezenty przynoszą dopiero Trzej Królowie w swoje święto.
W hotelu padamy zmęczeni podróżą i zmianą klimatu. Jeszcze tylko przestawienie zegarków o godzinę w tył i ustawienie budzika. Rzut oka na piękny zachód słońca i śpimy, by rano ruszyć promem na pobliską wyspę Lanzarote.
Ciąg dalszy pamiętnika z podróży, niebawem…