Zrobiłam to! Skoczyłam ze spadochronem! Do tej pory nie mogę uwierzyć, że się odważyłam. Jednak skok był na mojej liście rzeczy do zrobienia w trakcie życia, więc trzeba było zaliczyć. Macie taką listę? Ja mam. Życie jest bardzo krótkie. Szkoda każdego dnia. Dlatego zrobiłam sobie taką listę i konsekwentnie ją realizuję, aby na koniec nie żałować…
Na skok zaprosiła mnie moja fantastyczna znajoma Kasia Witkowska, którą poznałam przy okazji sytuacji blogowych, a która jest niesamowitą osobowością. Chodzi po górach, wspina się, chodzi po jaskiniach, pomaga dzieciakom w Nepalu, robi licencję pilota, prowadzi przeciekawego bloga i … jest instruktorem skoków spadochronowych. Powiem Wam, tak przy okazji, że warto poznawać nowych ludzi, szczególnie gdy mają tyle do przekazania, co Kasia.
Wracając do tematu. Kasia od dawna zapraszała nas, abyśmy przyjechali do aeroklubu, w którym działa i spróbowali jak to jest tam w górze. Strasznie się cieszyłam z tego zaproszenia. Przecież skok jest na mojej liście „to do”. Bardzo chciałam jak najszybciej z niego skorzystać. Jednak różne życiowe sytuacje sprawiły, że dopiero teraz udało nam się do Kasi wybrać. Ponieważ Karol ma już skoki za sobą, postanowił zrobić mi prezent i zafundować skok, bym spełniła swoje marzenie.
Wyprawa do SKyDive Warszawa
Któregoś dnia po prostu powiedziałam sobie: dobra, nie ma co, trzeba ustalić jakiś termin i się zebrać Inaczej nigdy się nie wybierzemy. Wyznaczyłam datę, umówiłam się i… dopiero wtedy zobaczyłam, że to niedziela kończąca długi czerwcowy weekend. Pewnie domyślacie się, że niedzielne popołudnie, do tego na koniec długiego weekendu nie jest najlepszym terminem na podróżowanie w okolice Warszawy. Jednak słowo się rzekło, wybraliśmy trasę naokoło i ruszyliśmy. Zabraliśmy ze sobą jeszcze moją siostrzeniczkę i jej mamę, żeby też sobie zobaczyły co i jak. Baza, czyli strefa SkiDive Warszawa– sekcji spadochronowej Aeroklubu Warszawskiego, mieści się Chrycnie pod Warszawą. Na szczęście udało nam się ominąć korki i dojechaliśmy na czas.
W oczekiwaniu na skok
Po przybyciu na miejsce odszukaliśmy Kasię, która skierowała nas do biura w celu dopełnienia formalności. Wypełniłam prosty formularz i niestety musiałam podać swoją wagę. Nie byłam zachwycona jej wysokością, ale uczciwie ją podałam. Od tego przecież zależało bezpieczeństwo moje i instruktora. A propos instruktora, okazało się, że Kasia oddała mnie w ręce najlepszego, możliwego instruktora, czyli Tomka – jej męża (fajnie, jak pasja dodatkowo łączy parę, prawda?) Tomek jest równie fantastyczny jak Kasia i to on pokazał Kasi wiele aktywności, które teraz razem uprawiają. Do tego jako skoczek może naprawdę imponować. Wykonał skok z balonu z wysokości 11tyś metrów! Wyobrażacie to sobie?!
Jak to ludzie, którzy mają w sobie wiele do zaoferowania i są pełni pasji, Kasia i Tomek to przesympatyczni, skromni i cierpliwi ludzie. Pod ich opieką czułam się bardzo spokojna, a moje myśli o niespisanym testamencie, które towarzyszyły mi tego dnia, zniknęły bez śladu.
W oczekiwaniu na moją kolej zwiedzałam z Zosią strefę. Wiele pokazała nam Kasia, choć sama była także zajęta przygotowaniami do skoku ze swoim studentem.
Na strefie panuje ciekawa atmosfera. Z jednej strony sielanka. Ludzie sobie siedzą na leżaczkach, albo ławeczkach. Bawią się z psiakami. Popijają napoje, lub coś sobie jedzą. Z drugiej skupienie i przygotowania do kolejnych skoków, ostatnie poprawki, nauka.
Strefa to oczywiście część lotniskowa, mini wieża i biuro, miejsce na relaks i odpoczynek, bar, oraz hale, w których skoczkowie zwijają spadochrony, sprawdzają sprzęt, przebierają się itp. Jest też pomieszczenie szkoleniowe, w którym adepci skoków uczą się podstaw, trenują pozycję w locie itp. Co mnie zadziwiło, to fakt, że dla instruktorów i studentów, spadochrony składają osoby specjalnie do tego przeszkolone, a nie sami skoczkowie. Jednak jakby to przemyśleć, szkoda czasu na zwijanie, gdy można skakać, prawda?
Skoki odbywają się non stop przez cały dzień. W tym cyklu panuje niesamowity porządek. Każdy wie co ma robić, a każdy skoczek jest dokładnie sprawdzany przed wylotem pod względem przygotowania sprzętu i bezpieczeństwa.
Przygotowania do skoku spadochronowego
Gdy nadeszła moja kolej, Tomek zaprowadził mnie do hali, w której czekał na mnie specjalny kombinezon i uprząż. Gdy się przebrałam, wszystko mi dokładnie dopasował i podopinał. Następnie udaliśmy się na „symalator samolotu”, czyli piknikowy stół i ławeczkę.
Choć wygląda to zabawnie, jest to ważna część skoku. Tomek dokładnie opowiedział mi co się będzie działo na każdym etapie od wystartowania samolotu, po lądowanie ze spadochronem. Przećwiczyliśmy też wszystkie podstawowe elementy skoku.
Powiedział, że przez chwilkę będziemy siedzieć w otworze wyjściowym i mam nogi podłożyć pod samolot. What?! To ja będę miała czas na patrzenie skąd skaczę i myślenie?! No tu już się wystraszyłam. Kurczę i do tego te czynności: zawiń nogi pod samolot, połóż głowę instruktorowi na ramieniu, jak krzyknie coś tam (nie pamiętam), to się wygnij do tyłu i skacz, trzymaj się szelek, jak Cię klepnie w ramię trzy razy, ręce rozłóż…
Ło matko! Ja przy moim nieogarnięciu i niezborności ruchowej, na pewno zrobię coś nie tak i skrzywdzę mojego instruktora! Zapytałam więc na wszelki wypadek, czy ma opanowane chwyty na panikujące baby. Na co on, że kobiety nie panikują, tylko facety i że jest spokojny. To i ja się nieco uspokoiłam. W końcu wiedział, co mówi. |i rzeczywiście. Podczas całego skoku nie miałam szans zrobić czegoś źle. Tomasz miał w 1000% wszystko pod kontrolą. No ale o tym przekonałam się kilkanaście minut później.
Po przeszkoleniu przeszłam na miejsce, gdzie skoczkowie oczekują na wylot, które jako żywo przypominało większy przystanek PKS. Jeszcze raz sprawdzono stan mojej uprzęży i posadzono na ławeczce.
Skaczę!
Po chwili już szliśmy do samolotu. Samolot, który obsługuje skoki, to ponoć jeden z najlepszych tego typu samolotów Cessna 208B Blackhawk. W środku jest nieco śmiesznie. Wszyscy siedzą jak w kolejce. Nie tak jak na filmach, gdzie skoczkowie siedzą bokiem. Tutaj siedzieliśmy jeden za drugim, bardzo ciasno usadowieni. Podczas lotu Tomasz dokładnie mnie do siebie dopiął, jeszcze raz przypomniał procedury. Opowiadał mi też różne ciekawostki. W rzędzie obok mnie siedział chłopak, który miał oddać drugi skok w życiu. To musi być niesamowite uczucie te pierwsze samodzielne skoki. Zastanawiałam się, czy ja bym się nie bała?
Później poszło już wszystko szybko. Pierwszy poleciał skoczek wyskakujący na wysokości 1200 metrów. To już jest wyższa szkoła jazdy. My mieliśmy skoczyć z 4 000 metrów, więc po wypuszczeniu pierwszego skoczka samolot szybko wspiął się w górę. Cały lot trwał może 10 minut? Nie jestem w stanie teraz tego określić.
Po osiągnięciu żądanej wysokości, otworzyły się drzwi i kolejni skoczkowie znikali w przestworzach. Jeszcze tylko stuknięcie dłońmi z kamerzystą i nawet nie wiem kiedy, sama znalazłam się na progu wyjścia. A strach… się ulotnił (Kasiu miałaś rację, że strach zostaje w samolocie).
Spadamy
Kątem oka zarejestrowałam kamerzystę wiszącego u drzwi (swoją drogą trzeba być niezłym ,żeby w tym wszystkim jeszcze ogarniać filmowanie i zdjęcia), poczułam ogromny chłód i pęd, aż nie mogłam złapać oddechu. Tomek coś krzyknął i już byliśmy w powietrzu. Wywinęliśmy ze dwa fikołki, co było dla mnie sporym zaskoczeniem rozpoczęliśmy, i pędzimy w dół. Przed skokiem sądziłam, że będę się darła ze strachu, a tu nic. Jedyne co, to mogłam krzyczeć z radości. Choć tego krzyku sama nawet nie słyszałam. Spadaliśmy przez prawie minutę z prędkością 230 km/h. Ja jednak tego nie czułam. Tylko moje włosy mega splątane i posklejane po skoku dawały świadectwo temu szaleństwu.
I powiem Ci, że to była najpiękniejsza chwila. Pęd, radość, euforia! Przed skokiem, jeszcze w domu, myślałam, że ta minuta swobodnego lotu będzie najdłuższą minutą w moim życiu. Że będę się bała i czekała aż to się skończy. Tym czasem byłam tak zachwycona, że chciałam by ta chwila trwała i trwała.
Potem szarpnięcie i spokój. Można powiedzieć, nuda. Oczywiście w porównaniu z euforią swobodnego lotu. Teraz był czas na podziwianie piękna Ziemi, radość z bycia w przestrzeni, rozmowę, sterowanie spadochronem. Tomek dał mi posterować, pokazał jak skręcać, jak zwolnić, jak przyspieszyć. Ale ja wolałam, żeby on sterował. Chciałam, aby ten lot trwał jak najdłużej, a on wiedział jak to zrobić. To było cudowne. Szybowałam jak ptak bez ograniczeń, bez ścian i szyb. Tylko ja i przestrzeń. Piękne to było.
No ale wszystko ma swój koniec. Trzeba było w końcu się ogarnąć i przygotować do lądowania. Tomasz przypomniał mi raz jeszcze bym podniosła nogi w górę. Lekki poślizg na pupie. I już byliśmy na ziemi.
Muszę powiedzieć, że było to fantastyczne przeżycie. Kocham przestrzeń i wiatr i adrenalinę. Podobnie, choć chyba nie tak intensywnie czuję się na żaglach, gdy porządnie dmucha, a my grzejemy w mocnym przechyle. To są chwile, gdy chce się krzyczeć ze szczęścia.
Po skoku
Po skoku opowieść moja już nie ma takiego znaczenia. Jednak z „dziennikarskiego obowiązku” opowiem, co było dalej. Oczywiście były gratulacje i uściski, certyfikat i pamiątkowe zdjęcie. A potem, cóż podróż do Łodzi „szarymi drogami powiatu” w celu uniknięcia gigant-korków. Powiem Wam, że te powiaty nie były wcale takie szare. Mamy piękny kraj. A jeszcze zachodzące słońce i moc przeżyć w sercu dodawały mu uroku. Wróciłam więc do domu mega pozytywnie naładowana, z poczuciem spełnienia i myślą, że muszę to powtórzyć.
Warto marzyć. Dążyć do spełnienia marzeń. Warto żyć ciekawie. Regina Brett napisała w swojej książce „Bóg nigdy nie mruga”, że nie widziała karawanu z półką na bagaże. Ja też…
Jeśli masz ochotę przeżyć ten skok ze mną raz jeszcze, zapraszam Cię do obejrzenia filmu ze skoku i zdjęć poniżej.