Ależ nam szybko minęły te wakacje na Krecie! Tak się na nie wyczekałam, a tu raz, dwa i koniec! Na wakacjach nie byliśmy z Karolem trzy lata. Dla mnie to jest masakrycznie długo. Wprawdzie z racji pracy, wyjeżdżam dość często i nawet w pandemii udało mi się wyskoczyć do Hiszpanii i do Dominikany, ale muszę przyznać, że bieganie, oglądanie hoteli, a w międzyczasie zwiedzanie atrakcji turystycznych, choć to uwielbiam, to nie to samo, co tydzień spokoju i „nicniemuszenia” w towarzystwie ukochanego.
Na nasze wielkie greckie wakacje wybraliśmy Kretę
Postanowiliśmy, że mają to być wyjątkowo leniwe i chillujące wakacje. Żadnego latania, kombinowania. Ma być dobry hotel i wszystko podstawione pod nos. Tak, żebyśmy się nie przejmowali aprowizacją, gotowaniem i ogólnie logistyką. Mnie marzyło się po prostu słońce i książeczka, a Karolowi pływanie w basenie, czyli dokładna odwrotność naszego, codziennego życia. Ja potrzebowałam spokoju, a Karol ruchu. I muszę powiedzieć, że prawie nam się udało zrealizować nasze plany. Choć, jak zwykle nie do końca. Ale od początku.
Hotel zarezerwowaliśmy już we wrześniu. I to był bardzo dobry ruch, ponieważ od września ceny skoczyły o ponad 40%! W tym roku zrobimy tak samo, mimo niepewnych czasów. Gdy rezerwowaliśmy wakacje wydawało nam się, że 8 miesięcy wyprzedzenia to trochę dużo. Tyle się może w międzyczasie wydarzyć… I w sumie wydarzyło się, a jednak udało się plan zrealizować. Wniosek, trzeba zakładać najlepszy scenariusz i oczekiwać, że się zrealizuje. Chociaż w dzień wyjazdu, już nie byłam tego taka pewna…
A może jednak nie polecimy?
Właśnie zaczęłam radośnie się pakować. Jeszcze jakieś ostatnie zakupy miałam zrobić, gdy… Schylając się nad walizką – tak pozostałam! O mój Boszszsz… Co teraz?! Jedyna pozycja, która stała się dla mnie możliwa, to leżenie w pozycji embrionalnej. Na leżąco trudno się podróżuje! Spokojnie – pomyślałam sobie. Wezmę coś przeciwbólowego i przejdzie. Przecież jestem bardzo sprawna, więc to pewnie chwilowe. Jednak czas leciał, a ja nadal w dziwnej pozycji. Kurczę! Czy mam już dzwonić, że rezygnuję i skorzystam z ubezpieczenia od rezygnacji? Nigdy w życiu! Karol zarządził poszukiwanie lekarza, który by mnie postawił na nogi. Po dłuższej chwili znaleźliśmy takiego, który zgodził się mnie przyjąć. Dzięki Ci Panie!
No może jednak się uda
Lekarz mnie opukał, ostukał, pomacał i stwierdził, że dysk mi się wysunął uciskając na nerw. Ostrzyknął kręgosłup sześcioma zastrzykami, obkleił plastrami, dał lekarstwa, pokazał ćwiczenia i pobłogosławił na drogę. Po tych zabiegach nieco się wyprostowałam (czyli z pozycji embrionalnej, przeszłam do pozycji proszącej) i z mocnym postanowieniem, że jestem zdrowa, ruszyłam na lotnisko.
Podróż, zważając na okoliczności, minęła całkiem sympatycznie. Wprawdzie budziłam pewne zainteresowanie ćwicząc w hali wylotów, ale kto by się tym przejmował? Grunt, że pomogło mi to dolecieć na miejsce bez większego bólu.
A gdy już dotarliśmy na miejsce.
Padliśmy z zachwytu. Hotel Aldemar Cretan Village przeuroczy. Taki, jak lubimy. Niewielkie, białe domki tworzące niby grecką wioskę. Mnóstwo kwiatów i turkusowe, najpiękniejsze morze, jakie dotąd widziałam. Czy trzeba chcieć więcej? Po nocnej podróży pierwszy dzień przeleżeliśmy na leżakach blisko wodopoju, co jakiś czas staczając się do basenu (przynajmniej ja, bo chodzeniem bym tego nie nazwała).
Plany, plany, bo jakże by inaczej?
Jednak nie byłabym sobą, gdybym już nie zaczęła kombinować, gdzie by tu ruszyć dalej. Choć plecki nadal mi przypominały, że to nie jest dobry czas na wędrówki, już pod wieczór namierzyłam wypożyczalnię samochodów. I tu nie plecy (z plecami odbyłam poważną rozmowę, żeby się trochę uspokoiły z tymi bólami, bo co to w końcu ma być?!), a ceny mocno mnie przytrzymały w moich zapędach. Wypożyczenie małego auta 50Euro/doba, plus paliwo 2,30 Euro/L spowodowały, że zaczęliśmy liczyć, czy wycieczki zorganizowane nie opłacają się tym razem bardziej. Stanęło na wycieczkach z biurem. Wybraliśmy dwie wyprawy (Heraklion z pałacem w Knossos, i Spinalongę z miasteczkiem Agios Nicolaos) z założeniem, że najwyżej coś się dobierze. Ja to nawet byłam pewna, że zaliczymy jeszcze płaskowyż Lasithi. Ale jeśli chcesz rozśmieszyć Boga opowiedz mu o swoich planach…
Hersonissos i nowi super znajomi
Wieczorkiem poznaliśmy super rodzinkę także z Łodzi, z którą dość szybko złapaliśmy flow. Umówiliśmy się, że pójdziemy spacerkiem do oddalonego o 3-4 km Hersonissos zaliczając po drodze pobliską kapliczkę i klify. I tak też uczyniliśmy.
Miły spacer. Klify śliczne, a u ich stóp kameralne plaże wśród skał. Mniej, lub bardziej dzikie, na które postanowiłam przyjść kiedyś się wykąpać. Kapliczki nie znaleźliśmy, co nas nieco zdziwiło, ponieważ miała być po drodze. I była! O my gapy! Ale o tym przekonałam się któregoś wieczoru wychodząc na samotny spacer (dlaczego samotny, o tym za chwilę) idąc najprostszą drogą, a nie kombinując dziwne skróty.
Hersonissos, to typowa miejscowość wakacyjna z knajpkami i sklepikami. Nawet zatrzymaliśmy się na jakieś lody i piwo, aby się nieco schłodzić, bo upał, już zaczął się dawać we znaki.
Spacerując natrafiliśmy też na knajpkę, w której stacjonują głównie tubylcy i w której poczuliśmy tego greckiego ducha radości i muzykowania, słuchając spontanicznego „koncertu” gości baru. Ten klimat! Ten klimat! Po to tu przyjechałam!
W Hersonissos znajduje się przemiłe, kameralne Akwarium. Miejsce z akwariami, w których pływają tutejsze rybki i wyratowane z opresji żółwie. Bardzo miły właściciel chętnie opowiada o zwierzętach zamieszkujących tutejsze morze. Wiemy to od naszych znajomych, którzy wybrali się tam z dzieciakami i wyszli zachwyceni.
My w tym czasie poszwędaliśmy się po mieście poszukując przystanku autobusowego, z którego moglibyśmy wrócić autobusem do domu. Karol wybrał się na ten spacer w nowych tenisówkach i poodparzał sobie stopy. Zaczęły już całkiem mocno mocno go boleć, więc czas było wracać. Niestety komunikacja publiczna w tych okolicach nie należy do najlepszych. W każdym razie pod hotel nic nas by nie podwiozło. Już zaczęliśmy myśleć o taksówce, gdy znajomi powiedzieli, abyśmy poszli jeszcze kawałek w fajne miejsce. Kawałek, aha…
Stara część Hersonissos
Ponoć w pobliskiej, starej części Hersonissos, znajduje się klimatyczny ryneczek, cały w przytulnych, typowych greckich knajpeczkach. Okej, jak w pobliskiej, to Karol może da radę dojść. Pobliska to może ta część była (na mapie sprawdziliśmy, że to 2 km), ale w upale, pod górkę, z poodparzanymi stopami Karola szliśmy ponad godzinę. Jakoś nikt z nas nie sprawdził, że Ano Hersonissos, oznacza Górne Hersonissos, ha ha! Karol za ten spacer medal powinien dostać.
I może nie medal, ale przepyszny obiad dostaliśmy wszyscy. Ryneczek okazał się przeuroczy i wart zachodu. A gdy jeszcze skosztowaliśmy specjałów tutejszej kuchni, byliśmy wniebowzięci i niestety, objedzeni jak bąki.
Początkowo nie wiedzieliśmy, którą z tawern wybrać. Każda kusiła osobistym urokiem i klimatem wyzierającym z każdego szczegółu wystroju. Posłuchaliśmy więc zasady, aby iść tam, gdzie najwięcej gości. I jak już się domyślasz, to był świetny wybór. Właściciele tawerny Harakas zaproponowali nam menu degustacyjne złożone z dziewięciu regionalnych dań. Wszystkiego po troszku, wszystko przygotowane przez rodziców państwa, którzy nas obsługiwali. Przy piątym, zaczęliśmy popuszczać paski w spodniach i siadać tak, by nie uciskać brzuchów. A tu niespodzianka! Na deser lody, rakija. O matko!
Zaczęłam lobbować, żeby wrócić pieszo (poza Karolem biedakiem), żeby zrzucić te wszystkie kalorie, ale nikt siły nie miał. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, miło gawędząc z córką właścicieli tawerny, która okazało się, zna świetnie Polskę i bywa czasem w naszym kraju. Zrobiło się tak miło, że wcale nam się wracać nie chciało. Jednak wszystko musi mieć swój koniec. Nasi gospodarze zamówili nam taksówkę (jedną na 6 osób – nie było problemu z przepisami, ha ha) i wróciliśmy do hotelu.
No i tutaj o tych planach, co Bóg się z nich śmieje. Dobrze, że zamówiliśmy tylko dwie wycieczki i troszkę szkoda, a może i dobrze że już zapłaciliśmy, bo teraz były dwie niemoty, a nie jedna. Ja połamana w plecach (które jak się rozchodziły, dawały prawie radę) i Karol z odparzeniami wielkości pięciozłotówek. No super duet na wędrówki!
Spinalonga
Kolejnego dnia wybraliśmy się na Spinalongę – wyspę trędowatych. Wyobraź sobie, że tę starą, wenecką twierdzę, zamienioną na leprozorium, zamieszkiwały osoby chore na trąd jeszcze w latach pięćdziesiątych XX-tego wieku! Ciekawe, tajemnicze miejsce, naznaczone dużym cierpieniem, ale i wieloma pozytywnymi aspektami, które pozwalają wierzyć w ludzi i ludzkość. Dlaczego? To już musisz się przekonać samodzielnie, wybierając się tam i słuchając przewodników. Tutaj zdecydowanie warto wybrać się z przewodnikiem, bo poza tym – mury, jak mury.
Po drodze na Spinalongę zwiedziliśmy urocze i dość ciekawe miasteczko Agios Nicolaos. To tutaj wsiadaliśmy na stateczek dostarczający turystów na tę wyspę. Agios będzie mi się już zawsze kojarzyło z… pysznymi kozimi lodami, które kupiliśmy w okienku z lanszaftem w polskim języku i jeziorkiem w środku miasteczka, okupowanym przez tutejsze kaczki.
Dodatkową atrakcją wyprawy był postój na jednej z pobliskich wysp i kąpiel w krystalicznym morzu. My sobie wypoczywaliśmy i zażywaliśmy kąpieli, a załoga statku zmontowała szybkiego grilla. No powiem Ci, że szacunek za organizację. W ciągu półtorej godziny zrobili grilla i nakarmili nim ok 300 osób! Nieźle, co?
Szczerze mówiąc nie przepadam za takimi masowymi rejsami na mechanicznych jednostkach, ale na bezrybiu i rak ryba. Byłam całkiem szczęśliwa, że znów mogę poczuć morską bryzę na twarzy. No i że mogłam sobie chycnąć do morza prosto z rufy.
Heraklion i pałac w Knossos
Druga z naszych wycieczek to zwiedzanie pałacu w Knossos i stolicy Krety – Heraklionu. Szczególnie pierwsza część wyprawy bardzo nam się podobała. Knossos, to miejsce zamieszkania Minosa, a właściwie Minosów, bo jak się okazuje, Minos to nie imię króla, a funkcja, którą pełnili Minosi, wybierani na swój urząd co kilka lat. Ruiny zajmują ogromny teren i naprawdę działają na wyobraźnię. To tutaj miał mieszkać Minotaur pół człowiek, pół byk uwięziony w labiryncie. Jako niegdysiejsza fanka mitów greckich, słuchałam historii tego miejsca jak zaczarowana, ale też i kompletnie zaskoczona. Skąd płynęło moje zaskoczenie? Cóż, musisz się po prostu wybrać, aby się tego dowiedzieć. Nie będę spoilerować i odbierać pracy przewodnikom.
Następnie udaliśmy się do Heraklionu. Jednak zarówno mnie, jak i Karolowi wędrówki zaczęły już dawać się we znaki, więc mało uważnie zwiedzaliśmy to noszące na każdym kroku ślady panowania weneckiego, miasto. Weszliśmy do cerkwi, podeszliśmy pod wenecką twierdzę Koules w główkach portu, zrobiliśmy sobie zdjęcie przy słynnej fontannie, przeszliśmy główną ulicą i udaliśmy się na poszukiwania jakiejś miłej knajpki.
I tu znów nam dopisało szczęście. Znaleźliśmy schowaną głęboko wśród straganów knajpeczkę tubylczą, ponoć jedną z najstarszych w Heraklionie. I znów mogliśmy podpatrywać, jak spędzają czas wolny mieszkańcy wyspy. Tak więc piliśmy sobie piwko i podglądaliśmy, jak swobodnie, ze śmiechem i wzajemną sympatią zajadają kolejne przystaweczki, piją piwo i gawędzą. Fajny moment. Bezcenny.
Gdybyśmy byli w lepszym stanie, na pewno udalibyśmy się do Muzeum Archeologicznego pełnego skarbów minojskich, oraz jeszcze paru innych muzeów, przeszlibyśmy się murami obronnymi. Jednak w tych okolicznościach, uznaliśmy, że nasze samopoczucie jest najważniejsze i trzeba w jako takiej kondycji dotrwać do końca tych wakacji. Jednak Tobie bardzo polecam bardziej szczegółowe zwiedzanie tego największego miasta na wyspie, które jednocześnie jest też jednym z bardziej rozrywkowych. Jeśli więc lubisz nocne wypady na miasto i zabawę w klubach, Heraklion przywita Cię szeroko rozstawionymi, rozbawionymi ramionami.
Chill i gimnastyka
Pozostałe dni spędziliśmy na prawie kompletnym lenistwie. Prawie, ponieważ mnie jak zwykle parzyło w cztery litery i biegałam na wszelkie gimnastyki, jogi, stretchingi, w miarę tego na co pozwalały mi plecy (które nota bene, szybko dochodziły do siebie). Szczególnie przypadły mi do gustu aqua gymy, czyli gimnastyka w wodzie. Nawet Karol chętnie na nie chodził, co bardzo mnie cieszyło. Taka gimnastyka w wodzie to jest bardzo fajna sprawa. Ciało jest odciążone i lepiej sobie radzi mimo oporów wody. Mam wrażenie, że to właśnie te wodne zajęcia mnie wyleczyły na tyle, że ostatniego dnia już nie pamiętałam o bólu (muszę sprawdzić, czy w Łodzi są jakieś fajne zajęcia w wodzie).
Poza tym książeczka (nareszcie!) i podziwianie podwodnego świata kreteńskiego morza. Niesamowite, ile rybek było tuż przy plaży! No i, jeśli o plaży mowa – przepiękna! Biała, choć gruboziarnista i kolor morza. Najpiękniejszy jaki dotąd widziałam. Potrafiłam godzinami siedzieć i patrzeć na ten cudny, szafirowo, turkusowo błękitny kolor.
No i spacerki wieczorem. Najczęściej samotne, bo Karol jednak nadal cierpiał. Dopiero dwa ostatnie wieczory dał radę się ze mną wybrać i to też widziałam, że robi dobrą minę do złej gry. Generalnie powiem Ci, że ten wyjazd też mnie dużo nauczył o moim facecie. Naprawdę go bolało, a mimo to bez słowa ogarnął Heraklion i Knossos i te spacery. Wow! Jest naprawdę dzielny.
Pod względem turystycznym na pewno czuję mocny niedosyt. Dlatego trzeba będzie się jeszcze raz na Kretę wybrać. Z drugiej strony i paradoksalnie, te nasze dolegliwości bardzo się przyczyniły do tego, że wreszcie mieliśmy spokojne, wypoczynkowe, leniwe wakacje, tak jak marzyliśmy. Bo gdyby nie one… znów moja natura by mnie pognała codziennie w nieznane!