Odwiozłam dzisiaj córkę na obóz harcerski. Niecały rok po tragedii w Suszku. Czy ona się boi? Czy ja się boję? Nawałnica, której apogeum trwało kilkadziesiąt minut, zmiotła z powierzchni ziemi stary las, zniszczyła harcerski obóz, poraniła wiele osób i zabiła dwoje dzieci.
Rok temu był to temat numer jeden w lipcowych mediach. Ludzie emocjonowali się tym, jak każdą tego typu historią. Takie zbiorowe „O Boże co za tragedia”. Oglądali w Wiadomościach relację i dalej jedli kolację, zmywali naczynia, pili piwo… A potem zapomnieli.
Tylko nie my, rodziny i przyjaciele uczestników feralnego obozu i oczywiście Ci, którzy to przeżyli.
Wyobraźcie sobie ciemną noc, żadnego schronienia i walące się na was ze wszystkich stron kilkudziesięcioletnie sosny. Wokół fruwają konary i wszystko, co wiatr zdołał unieść. Leje deszcz. Jest Wam zimno, jesteście mokrzy i przerażeni. Gdy moje dziecko niezbyt wylewnie, ale jednak mi o tym opowiada, mam przed oczami obrazy niczym z Powstania Warszawskiego. Huk dział i bomb zastąpiony przez huk łamiących się pni. Na dzieci lecą nie bomby tylko drzewa. Nikt do nich nie strzela, ale każdy krok to ucieczka przed pociskami konarów i ogromnych pni. I w tym chaosie i ogromnym zagrożeniu dzieciaki kilkunastoletnie, góra dwudziestokilkuletnie, walczą o życie swoje i kolegów. Przeczekanie w burzy do rana, gdy przybyła pierwsza pomoc…
Ile w tym było heroizmu, odwagi, wzajemnego wspierania mimo ogromnego strachu, wiedzą tylko oni…
I my, najbliżsi, którzy dowiedzieliśmy się o wszystkim dopiero rano. Strach, niepewność, panika. To uczucia, które mi towarzyszyły prawie cały dzień, aż do potwierdzenia, że moje dziecko jest żywe, zdrowe i bezpieczne. Nic nie opisze ulgi, jaką odczułam gdy dowiedziałam się, że nie jest na liście poszkodowanych i szczęścia gdy usłyszałam moją córkę w telefonie.
Jagoda to wspaniała, twarda dziewczyna. To co się działo traktowała zadaniowo. Przetrwać, pomóc innym. Po powrocie natychmiast zaangażowała się w akcje związane z porządkami po „Suszku”. Wspierała bardziej poszkodowane osoby. Ale i w niej zostały strachy. Miesiące, gdy bała się każdego większego podmuchu wiatru.
Patrząc na nią czułam się spokojna i pełna dobrej wiary co do kolejnego obozu. Aż do dzisiaj. Gdy żegnałyśmy się, pierwszy raz w życiu płakałam i nie chciałam puścić dziecka z objęć wysyłając ją na wakacje. Myślałam, że tylko ja. Ale rozejrzałam się wokół i zobaczyłam wiele matek tulących swoje dzieci. Zupełnie jakby jechały na wojnę.
Jednak puściłam ją. Pozostałe dzieci też pojechały. Prawie cała drużyna Jagody stawiła się na zbiórce przed autokarem. Rozmawiałam z matkami. Wszystkie czułyśmy to samo. Podświadomy, irracjonalny strach. Mimo to nasze dzieciaki znów są na obozie. Dlaczego?
Ponieważ wierzymy, że nasze strachy nie mogą zamykać dzieciom drogi do przeżywania ich własnego życia. Za każdym rogiem czyhają zagrożenia. Czy to oznacza, że mamy zamknąć nasze dzieci w złotych klatkach? Zabronić im rozwoju, zdobywania nowych doświadczeń?
Ponieważ wierzymy, że mimo tego co się wydarzyło są w dobrych rękach. Harcerski sposób wychowania uratował im życie. Gdyby nie dyscyplina, regulaminy i zasady, którymi się kierują panika zdziesiątkowałaby ich szeregi. Gdyby byli tam inni: tzw. normalni ludzie, wczasowicze, czy koloniści, ofiar byłoby na pewno więcej.
Ponieważ wiemy, że tragedie takie jak ta, zdarzają się niezmiernie rzadko. Ja sama byłam na kilkudziesięciu obozach harcerskich i wróciłam z nich cała i zdrowa.
Kto zawinił?
Wielu chciałoby obwiniać organizatorów obozu i kadrę. Tak jest najprościej. Nie szuka się winy w pracy służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo mieszkańców tej okolicy. O zbliżającej się nawałnicy odpowiednie instytucje musiały mieć informacje i przekazywać je dalej. Harcerze tej informacji nie otrzymali. Na ratunek jako pierwsi przybyli nie strażacy, nie wojsko, czy pogotowie, tylko mieszkańcy pobliskiego Lotynia, którzy sami potracili dachy nad głowami. Nie mieli domów, całe ich majątki przepadły, a oni przedzierali się przez walący się las, bo wiedzieli, że tam uwięzione są dzieci. Dopiero później pojawili się strażacy…
Ja jako matka i uczestniczka wielu tego typu obozów, nie mam zastrzeżeń. Odwiedziłam córkę tydzień przed tragedią. To był jeden z lepiej zorganizowanych obozów jakie kiedykolwiek widziałam. Śmieszne wydają mi się zarzuty pod adresem organizatorów. Jak mogły być wytyczone ścieżki ewakuacyjne w lesie? Pozakładane znaki na drzewach? Tych co popadały? Takie bzdury można wymyślić tylko z perspektywy biurka zza którego nigdy się nie wyściubiło nosa, a na pewno nie do lasu. W moim odczuciu kadra wykazała się ogromnym hartem ducha i opanowaniem. Ewakuowała dzieciaki najszybciej jak się dało do pobliskiego młodnika, gdzie były bezpieczne. Rozpaliła ogniska (w deszczu). Zadbała o dzieci najlepiej jak tylko się dało w tym warunkach. Młodzież była zorganizowana i doskonale wiedziała jak się zachować, mimo straszliwego zagrożenia i utrudnień.
Dodam, że już następnego dnia na teren obozu z Łodzi wyjechała grupa harcerzy, którzy sprzątali miejsce po obozie. Pojechali z własnej woli i bardzo szybko się zorganizowali.Zbierali prywatne rzeczy dzieci i sprzęt obozowy. Czy wiecie, że mojej córce nic nie zginęło? Nawet gitara i telefon wróciły do niej. A wybiegła z namiotu tak jak stała.
Dla wielu uczestników tej tragedii na pewno na długo pozostanie trauma. Tym bardziej podziwiam, że zarówno kadra jak i uczestnicy obozu w większości jadą ponownie. Nam rodzicom pozostaje myśleć i czekać na nasze dzielne, kochane dzieci.
Zdjęcia obrazujące las po nawałnicy znalazłam w sieci.